Kolejny krok na drodze do normalnego funkcjonowania mieszkańców Fayki poczyniony!
W tym tygodniu w końcu uruchomiłem kuchnię. Jak pewnie już wielokrotnie pisałem, nie przepadam za gazem na jachcie i w kuchni w ogóle. W domu gaz mam tylko do zasilania kotła grzewczego – to samo w mieszkaniu w Biskupcu. Nie chodzi, że jestem jakoś przesadnie przewrażliwiony, ale po prostu jestem leniwy i nigdy nie chce mi się chodzić do butli i zakręcać gaz na noc. Na jednych z targów LBS (London Boat Show) gazeta Yachting Monthly wystawiała jacht po testach wybuchu gazu na pokładzie. Test możecie zobaczyć tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=Yxm3uMy6MPI Na YouTube może to nie wygląda przerażająco, ale w naturze wyglądało bardzo paskudnie.
Od dawna myślałem co w zamian…
Jedna z opcji to kuchenka elektryczna i odpalanie generatora na czas gotowania – dość eleganckie rozwiązanie, ale głośne. Uznałem, że warto przyjrzeć się kuchniom na diesel lub naftę. Najpierw myślałem o kuchni Dickinson http://www.dickinsonmarine.com/stoves.php, ale na forach opinie były rozmaite, głównie takie, że nowe wersje kopcą. Szukałem, szukałem i w końcu wybór padł na kuchnię z piekarnikiem fińskiej firmy Wallas model 87D http://www.wallas.fi/default.asp?id=boat-oven-87D . Nie dość, że jak dla mnie wygląda bardzo ładnie to jeszcze po forach żeglarskich zbiera bardzo pochlebne opinie. Jedyna wada, o której czasami ludzie wspominają to prędkość rozgrzewania się. Moja zagotowała wodę na herbatę w garnku 1,5l po dwudziestu dwóch minutach od włączenia. Dla porównania kuchnia w domu – ceramiczna Elektrolux’a – identyczny garnek z 1,5l wody zagotowała w 10 minut. Niby różnica znaczna, ale przecież własny jacht to nie FastFood. Wstajemy, klikamy kuchnię, nastawiamy wodę, idziemy zrobić siusiu, bierzemy szybki prysznic, myjemy ząbki, golimy się, robimy kanapeczki – opss od paru minut czajnik gwiżdże, że woda jest gotowa. Mam też nadzieję, że kuchnia sprawdzi się. Ostatecznie „Fińczycy” mają raczej zimno i wilgotno, więc liczę tu na ich doświadczenie w tych kwestiach.
Kuchnia do podłączenia wymaga trzech rzeczy: paliwa, prądu (12V) oraz komina (wylotu spalin). Najwięcej roboty miałem z podłączeniem tych ostatnich. Z kuchnią przyszły zamówione specjalne rury stalowe – podobne do rur „Spiro” tylko o średnicy 28mm. Te rury są relatywnie giętkie. W burcie bardzo wysoko miałem już wcześniej zamocowane odpowiednie „końcówki wydechu”. Gdy wydech znajduje się na burcie producent wymaga by rura wydechowa była wygięta w kształt Ω co zapobiega wlewaniu się wody do rury przy uderzeniu fali. Dodatkowo mocuje się też specjalne kolanka z odprowadzeniem ewentualnej wody do zęzy. No i na kadłubach metalowych konieczne jest zamocowanie izolatorów oddzielających elektrycznie rurę od kadłuba – zabezpieczenie kuchni przed korozją galwaniczną. Samo podłączenie rur do kuchni i piekarnika też musi być wykonane specjalnie z dużym „zawijasem” by kuchnia mogla się swobodnie bujać na przechyłach jachtu. Do tego węże wydechowe mogą się całkiem solidnie nagrzewać więc powinny być tak poprowadzone by nie miały szansy przypalić sklejki. Zadanie więc nie było zupełnie trywialne.
Aha nie wspomniałem o jednej istotnej zalecie takiej kuchni jak mój Wallas. Kuchnie gazowe niestety zwiększają zawilgocenie wnętrza jachtu – produktem spalania węglowodorów jak wiadomo są dwutlenek węgla oraz woda w postaci pary. Przy kuchni gazowej ta woda zostaje w jachcie. Moja kuchnia produkty spalania wywala na zewnątrz, a powietrze potrzebne do spalania pobiera z wnętrza jachtu – dodatkowo go osuszając 🙂
Do instalowania przystąpiłem w środę po przyjeździe. Wieczorem miałem podłączone węże do wylotów oraz syfony odprowadzające wodę. Jednak nie byłem z tego układu zadowolony. Fotka Fayka-1059. Stwierdziłem, że nic już nie wymyślę i poszedłem spać.
Jeszcze gwoli wyjaśnienia w poprzednim tygodniu na jachcie pracował sam Marek – ja się doskonaliłem w sztuce tańca towarzyskiego na jedenastym już obozie tanecznym. Marek zrobił prawie „na gotowo” górną szafkę w kambuzie. W tym tygodniu Marek walczył z oklejaniem sklejką ozdobną ścian w mesie oraz pomagał mi przy wycinaniu klapy do komory generatora, gdzie przebiegają węże wydechowe od kuchni.
W czwartek rano wstałem troszkę później niż zwykle – około 8:20, bo na zewnątrz lało jak z cebra, a wtedy śpię jak bebiś 🙂
Miałem już nową koncepcję. Ostatecznie po całym dniu roboty kuchnia została podłączona i uruchomiona. Wypiliśmy z Markiem uroczyście po pierwszej herbatce zagotowanej na Fayce. Możemy już też gotować jedzenie lub odgrzewać „gotowce” z domu. Z rozpędu podłączyłem również lodówkę. Od razu wykonaliśmy niezwykle ważny test. Do lodówki swobodnie wchodzi dwanaście butelek piwa i zostają jeszcze wolne dwie półki, schowek na drzwiach i zamrażalnik. Zakładając cztery osoby załogi, mamy po trzy chłodne browarki i zakąski. Jakoś damy radę, może nie wszyscy zginiemy…
Wieczorem przyjechał też Pan Dawid z Sail Serwice i zaplótł fały do rolerów – ciągłe liny. Moje rolery wzbudzają dyskusje w marinie, głównie dlatego, że są inne niż zwykle. Zobaczymy jak będzie w praktyce. Tak na marginesie zaplatanie ciągłej liny to wyższa szkoła jazdy. Ja na razie za to się nie biorę. Zaczynam od prostszych tematów i pierwsze co zrobiłem, to zepsułem kawałek porządnej liny próbując zrobić oczko oraz skutecznie zaplotłem oczko na cumie – nie takie najłatwiejsze, bo lina jest typu „octoplait” tzw. kwadratowa. Efekt możecie zobaczyć tutaj: http://www.ciunczyk.com/slawek/Fayka/slides/Fayka-1058.jpg. Splot jest nowiutki i jeszcze widać końcówki lin, ale pod obciążeniem one podobno wciągną się do splotu. A Pan David powiedział, że splot jest ładny.
A Marek dalej walczył z oklejaniem ścian mesy. I zwalczył prawie całość. W piątek kończyliśmy wspólnie. Szczególnie ścianka telewizyjna wymagała współpracy, bo jest spora z dużymi otworami pod telewizor i tablicę rozdzielczą elektryki. Ale wszystko ładnie się udało. Wyjeżdżając zostawiliśmy wnętrze mesy podparte stemplami jak w kopalni…
Przyszły tydzień – kończymy górną szafkę w kambuzie i budujemy stanowisko nawigacyjne. To zakończy wszystkie grube prace stolarskie na jachcie. Wyjeżdżając zamierzamy wszystko pomalować, tak aby wyschło przez weekend i by nie spać w zapaszku lakieru. Zostaną szafki do łazienek, wykończenia ścianek, zejściówka oraz dopieszczanie drobiazgów – listewki, ćwierć wałki, ramki, maskownice, obrobienie okien w nadbudówce itp. Potem jeszcze będą do zrobienia blaty z Corian’u do kambuza i łazienek, ale je już trzeba będzie zamówić w firmie zewnętrznej. Potem mocowanie uchwytów do szafek, uchwytów do poruszania się wewnątrz jachtu… No i malowanie, malowanie, malowanie. Oczywiście jeszcze instalacja wodna, ściekowa, elektryczna i elektroniczna – ale to dla mnie sama przyjemność.
No i coś o czym zapomniałem. Od ponad miesiąca Fayka ma swój własny dom(enę) :
Na razie jest tam tylko ten blog, ale gdy zacznę już podróżować, troszkę go przerobię.
Trochę fotek tam gdzie zawsze:
http://www.ciunczyk.com/slawek/Fayka/ (strona siedemdziesiąta pierwsza i dalej)
Witaj Sławku…
Zastanowiłem nad tą Twoją lodóweczką (lodówuczenieczką malusią tykusią)… No bo piwo, piwem, ale zasadniczo lodówkę to masz na weekendowe bujanie się po Mazurach. Temat jest szerszy i nie mogę sobie przypomnieć, abyś w ogóle wspominal o koncepcji przechowywania prowiantu. Paprykaż szczeciński to wiadomo – można i w zęzie zaształować, ale dzisiejsze yachtowanie to nie tylko jakość kambuza ale również kwestia jakości serwowananych kulinarii.
I powiem szczerze lodóweczka małowata…
Sam ostatnio się borykam z problemem przechowywania artykułów spożywczych w temperaturach +45st i choć w warunkach mobilnych, o tyle jednak łatiwejszych, bo lądowych. Radzę sobie tzw coolerem na 190 puszek piwa (bo tak producent określił pojemność skrzyneczki) i do tego raz na dwa dni dorzucam ca 25kg lodu w kostkach, które jak wiadomo na morzu są dostępne jedynie w rozmiarach gór lodowych lub wcale. Na jachcie rozmiarów Fayki rozwiązanie z kostrarką do lodu, raczej odpada.
Jako bierny kibic Twoich zmagań konstrukcyjnych powiem, że konserwowana żywność mnie niestety z wiekiem co raz bardziej przeszkadza i osobiście zdecydowanie wolę zamrażanie żywnosci niż posypywanie C6H5COONa. Chciałem się więc zapytać jak Ty planujesz przechowywac żywność na dłuższych rejsach (czy ta lodóweczka to wszystko, a reszta w konserwach w bakistach?) Może zamrażar(ecz)ka w bakiście?
Pozdrawiam,
AT
Cześć Arku,
zadałeś właśnie bardzo ważne pytanie, które jak się domyślasz wałkowałem w głowie przez długi czas. Wybór takiej malutkiej lodóweczki (80 litrów) jest całkowicie świadomy i dokonany z rozmysłem. Choć, gdyby moje przemyślenia nie sprawdziły się – to mam miejsce do wstawienia sporej zamrażarki 😉
A mój tok myślowy był następujący – zresztą poparty czytanym wcześniej książkami (choć niektóre były bardzo ortodoksyjne – np. całkowity brak lodówki na jachcie)
– co trzymamy w lodówce? mięso (rozmaite od wołowiny przez drób po ryby i inne robale), wędliny, nabiał (mleko, sery żółte, białe, jogurty, jajka), owoce, warzywa, napoje (piwko, wodę, soki).
– na jak długo powinniśmy się zaopatrzyć – na co najmniej trzy tygodnie, a rozumnie będzie na miesiąc
– dla ilu osób – na Fayce to cztery a maksymalnie sześć osób
To daje ogromne pojemności wymaganej lodówki – nie sądzę by 200-300 litrów wystarczyło. Taka lodówka żre prądu jak jasna cholera. Choć przy posiadaniu generatora – to jest mniejszy problem.
Dla mnie największym problemem jest uzależnienie się od lodówki. Jeżeli mamy całe nasze żarcie w lodówce to przy awarii zasilania lub samej lodówki – nie mamy praktycznie nic do jedzenia. A to może być mało fajne.
Zacząłem więc analizować. Czy wszystko musi być w lodówce. I tak:
– Mleko UHT – może zamknięte stać w temperaturze pokojowej (np. w zęzie) tygodniami
– Jajka – jeżeli potraktuje się je odpowiednio – tzn. natłuści, owinie każde bibułką i włoży do pojemników „jajczanych” mogą stać i miesiąc.
– Warzywa – prawie wszystkie warzywa twarde – ziemniaki, buraki, rzepa, marchew, cebula, kapusta, pietruszka w korzeniu, seler, por, papryka, pomidory odpowiednio zabezpieczone – muszą być w suchym, przewiewnym, ciemnym i nie mogą się stykać z niczym (idealne są do tego „styropianowe chrupki”) mogą być przechowywane tygodniami bez ryzyka zepsucia się.
– Warzywa delikatne – sałata, roszponka, szczypiorek, natka pietruszki powinny wytrzymać do dwóch tygodni. Ale np. szczypiorek, roszponkę, rzeżuchę czy natkę pietruszki można hodować tygodniami w zwykłej szklance wody 😉
– Owoce – podobnie jak warzywa mogą być przechowywane poza lodówką – trzeba wybierać te odporniejsze – choć zwykły banan, gdy będzie kupiony mało dojrzały spokojnie poleży dwa tygodnie (owoce dobrze się przechowują w siatkach zawieszonych w powietrzu – i koniecznie z dala od bananów – bo te emitują duzo etylenu, który przyspiesza dojrzewanie.
– Napoje, piwo, soki, wodę – zdecydowanie można trzymać poza lodówką – tylko otwarte pojemniki wewnątrz, no i piwko przed spożyciem.
– Wędliny – to oczywiście zależy moja ulubiona „Krakowska sucha” nierozpakowana może poleżeć paręnaście dni w temperaturze „pokojowej”, bardzo suche jak np, prosciutto, czy moje własne wędzonki też są odporne – inne powinny być niestety w lodowce.
Zostają sery i nabiał oraz mięso
Tu pojawia się pytanie ile mięsa potrzeba, ile nabiału. Np. Jeżeli każdy będzie chciał codziennie zjeść kromkę chleba z serem to plasterek sera waży 20g x 4 x 20 – mamy 2,4 kg sera na miesiąc – około 2 litrów objętości. Podobnie z wędliną – więc moja mała lodóweczka powinna takie delikatesy zabezpieczyć.
Zostaje mięso, ryby. Tu jedynym rozwiązaniem jest – albo wielgachna zamrażarka, albo ograniczenie spożycia mięsa i/lub użycie konserw lub przygotowanych słoiczków. Zresztą w konserwach mogą też być także owoce i warzywa, oraz lubiane przeze mnie paszteciki, ryby, owoce morza itd.
Myślę, że lekka zmiana diety na nisko mięsną na czas samego płynięcia może tylko wyjść na zdrowie.
Do tego ważny jest fakt, że ja bardzo lubię gotować, a przygotowany wcześniej słoiczek z sosem do spaghetti bolognese z minimalną ilością mięska, pasteryzowany metodą mojej żonki, jeżeli tylko nie będzie bardzo obtłukiwany może wytrzymać i trzy tygodnie. Otwierasz, podgrzewasz, gotujesz ryż, dodajesz suchy parmezan i voila! Mam w tym spore doświadczenie – z siedmiu lat żeglowania z kumplami po Alandach – zawsze mieliśmy zawekowane obiadki od Wiesi.
Muszę jeszcze zbadać temat liofilizatów – choć jedzonko naturalne bardziej mnie kręci – choć może jako „emergency backup”. Też nie trawię chemii w pokarmie – poprostu boli mnie wątroba. A tę wolę zachować na trawienie C2H5OH 🙂
Nie przerażają mnie też takie akcje, jak pieczenie chleba, ciasta czy temu podobne…
Ale wszystko i tak wyjdzie „w praniu”
pozdrawiam
Sławek