Czyn społeczny

Gdy staliśmy w Marinie w Dublinie, a na morzu szalał sztorm, nie do końca wiedzieliśmy jaka jest prawdziwa sytuacja. Dziewczyny poszły do biura mariny nas odmeldować, a tam bosman powiedział – nigdzie nie płyniecie – na morzu jest bardzo niefajnie – tu mamy taką stację pogodową na wejściu do portu i ona mówi, że jest słabo. I pokazał Twitter na który stacja z boi wysyła informacje co 20 minut. Pan bosman powiedział, że w takim układzie możemy stać za darmo. Cóż było robić ? Rozpieczętowaliśmy kolejną flaszkę (i kolejną i kolejną i kolejną).

Pomysł takiej stacji pogodowej wydał mi się genialny. Zobaczyć ją możecie tutaj: https://twitter.com/dublinbaybuoy.

Więc, gdy przyszedł pod koniec ubiegłego roku do mnie mój przyjaciel Seba z jachtu Lobo i powiedział, że chciałby aby w naszej marinie powstała stacja pogodowa od razu zgłosiłem się na ochotnika do projektu. Seba miał świetny pomysł by wykorzystać gotowe urządzenie pomiarowe Airmar (tu wielkie dzięki dla Tomka Jankowskiego z firmy Eljacht), Koncepcja Seby zakładała też, że z uwagi na trapiące nas co roku cofki, ważne jest mierzenie poziomu wody w marinie. Zabrałem sprzęt załatwiony przez Sebę i usiadłem do projektu.

Po dwóch tygodniach tentegowania w głowie i niezliczonych konsultacji z Sebą projekt się wykrystalizował. Sercem stacji jest miniaturowy komputerek Raspberry Pi Zero (zwany Malinką) podłączony przez kartę dalekiego zasięgu WiFi do sieci mariny. Zbiera on dane z sensora Airmar, oraz z mojego autorskiego czujnika mierzącego poziom wody w marinie w zakresie 150 cm z dokładnością co 5cm. Jako bonus czujnik mierzy też temperaturę wody (plażowicze się ucieszą). Malinka to wszystko zbiera i oblicza a następnie publikuje co 15 minut na Twitterze. Dokładnie rzecz ujmując zbiera i oblicza mój program który napisałem w Pythonie i Bash’u.

Do tego zasilacz, obudowa wodoszczelna, pływak z magnesami. Trochę gotowych rzeczy użyłem, a trochę musiałem wydrukować na drukarce 3D.

Zaprojektowałem też pancerne mocowanie czujnika poziomu wody z nierdzewki. Mocowanie oraz osłonę wykonała zaprzyjaźniona firma https://yachtconstructions.pl/

Wczoraj Seba z kolegą oraz silna ekipa z mariny pod wodzą Pana Kamila zamontowali wszystko, podłączyli i …. tadaaaaammmmm zadziałało.

Stacja pogodowa jest dostępna pod adresem: https://twitter.com/galionws

Publikowany jest bezwzględny stan wody (poziom od dna – ostrzeżenia o cofce) temperatura wody, aktualne ciśnienie atmosferyczne , temperatura powietrza, siła, kierunek, sektor wiatru uśrednione do ostatnich 15 minut, siła, kierunek i sektor najsilniejszego szkwału w ostatnich 15 minutach oraz HWA – High Water Alert – stan wody relatywnie do środka czujnika czyli do poziomu 3 m na końcu kei.

Dane publikowane są w języku polskim oraz angielskim (po dwa tweety).

Uaktualnienie: Po sprzedaży Twittera Elonowi Muskowi bardzo ograniczono możliwość korzystania z API. Więc przeniosłem wszystko na stronę mariny i teraz stacja jest dostępna pod adresem: https://hotelgalion.pl/marina/stacja-pogodowa/

Oczywiście spodziewamy się jakichś chorób wieku dziecięcego, dogrywania dostrajania i usuwania problemów. Ale to normalne w projektach prototypowych.

Mam nadzieję, że cała młodzież regatowa będzie korzystać z tego naszego projektu. Armatorzy też się ucieszą i panowie Bosmani będą widzieć czy cofka idzie w górę czy zanika bez wychodzenia z ciepłego pokoju 😉

Oczywiście było by fajnie gdyby taka stacja publikowała też dane w formie jakiegoś API lub choćby json na świat. Jednak projekt jest amatorski, nie ma stałego IP i na chwilę obecną nie przewidywane są takie bajery. W sumie zawsze można napisać sobie bota – czytnik tweetów hi hi hi. Ale jak będzie zapotrzebowanie społeczne to można wrzucać taki np json jako załącznik do tweetu. Może gdy się ustabilizuje… tylko po co komu to tak na prawdę?

Zobaczymy…

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | Dodaj komentarz

Fayka2016.BigTrip – etap czwarty

Wróżby pogodowe tym razem okazały się być trafne. We wtorek 21 czerwca wiaterek we fiordach praktycznie zanikał, więc nie marudziliśmy długo tylko pobudka, szybkie prysznice, zatankowanie wody, śniadanko, wrysowanie trasy w MaxSEA i w drogę.

O 9:00 Fayka oddała cumy i obrała kurs na zachód. Znaczy tak umownie, bo najpierw trzeba było wyjechać z „labiryntu” fiordów. Przy połówkowym wietrze 15-20 węzłów, czasami lekko odkręcającym do baksztagu, na morzu wypłaszczającym się już po sztormie w zasadzie nie byłoby o czym pisać ;-). Nuda nic się nie działo.

Ale jest coś co zrobiło na mnie duże wrażenie. Tym czymś było samo wyjście na Morze Północne. Okolice Bergen otoczone są „labiryntem” fiordów, a ich zachodnia krawędź przebiega praktycznie z północy na południe, tworząc linię prostą. Brzegi są dość wysokie, skaliste i strome – myślę, że mają dobre 300-400 m wysokości. Wypływa się na morze – „przecinkami” – dość wąskimi kanałami prostopadłymi do „ściany”. Dla mnie wrażenie było niesamowite – jak wyjście z lasu na rozległe pole. Przed dziobem otwarte morze, w lewo – ściana, w prawo ściana, z tyłu ściana. Do dzisiaj pamiętam jak mnie to urzekło.

Po wypłynięciu kawałek od tej ściany postawiliśmy żagle. Genuę i grota. I tak zostały na następne trzydzieści parę godzin.

Po drodze ustaliliśmy, że Szetlandy będziemy zwiedzali od północy – zjeżdżając na południe do Lerwick.

Po 37 godzinach żeglugi i przebyciu 190 mil zacumowaliśmy w najbardziej wysuniętym na północ porcie Szetlandów – Baltasound na wyspie Unst. Była godzina 21:35.

Baltasound generalnie jest miejscem typu „to naprawdę jest koniec świata” – Unst jest najbardziej na północ wysuniętą wyspą Wielkiej Brytanii. Całą wyspę w 2011 roku zamieszkiwały 632 osoby.

Port nie oferował zbyt wielu atrakcji. Mówiąc szczerze – nie oferował nic. Oprócz falochronu i betonowej kei dla kutrów rybackich, nie było prądu, wody, kibelka. Mikroskopijna „marina” w zachodniej części mieściła tylko malutkie motorówki lokalnych użytkowników i może jakichś „letników/wędkarzy”, a pomieszczenia lokalnego klubu żeglarskiego były zamknięte. Już teraz nie pamiętam, czy płaciliśmy coś za postój, ale na pewno w czwartek spotkaliśmy pana, który był miejscowym urzędnikiem i takie opłaty pobierał.

Całe szczęście Fayka jest jachtem bardzo autonomicznym i takie drobiazgi nas nie wzruszały.

Za to okoliczności przyrody były przecudne, tam wszystko jest jakimś rezerwatem przyrody.

Pomimo moich głośnych protestów, by jeść coś szybko (byłem okropnie głodny) Rafał postanowił przyrządzić złapaną wcześniej rybę. Miała być ryba pieczona w sosie cytrynowo śmietanowym. Jęczałem, że nie dam rady czekać, że usmażmy ją od razu na patelni itp., ale chłopaków to nie wzruszało i rybka została podana zgodnie z zamysłem Rafała. Muszę przyznać, że warto było czekać. Jedyny minus to, że okropnie śmierdziała malizną. Uzupełniliśmy kalorie zapasami z jachtowych schowków dodając oczywiście po porcyjce „pustych kalorii” za „cudowne ocalenie”.

Nazajutrz, czyli w czwartek 23 czerwca – od rana po śniadanku udaliśmy się na spacerowe zwiedzanie okolicy. Wróciliśmy na Faykę wczesnym popołudniem. Ponieważ wiatru nie było wcale – wypłyneliśmy o 15:10 na silniku, po płaskim morzu jeszcze na wysokiej wodzie. Zaplanowane mieliśmy 30 mil i o 21:10 po sześciu godzinach motorkowania zacumowalismy w sympatycznej marinie Vidlin. Woda już rosła, ale i tak na wejściu do mariny było trochę emocji, bo zdawało się że Fayka orze kilami po piasku – ale to było złudzenie wywołane bardzo czystą wodą. Wszystko pod kontrolą.

Kolacyjka, ząbki i inne części ciała, delikatne zwilżenie gardeł i lulu.

Ponieważ na piątek mieliśmy zaplanowane tylko 17 mil, mogliśmy sobie pospać i pobyczyć się. Po śniadanku poszliśmy na zwiedzanie okolicy i przy okazji na zakupy spożywcze. Pieczywko, ziemniaczki, włoszczyzna…

Ogólnie byczenie się. Zrobiliśmy też w międzyczasie obiadek.

O 17:00 dalej w drogę – po czterech godzinacho 21-szej dopłyneliśmy do Lerwick. Zacumowaliśmy w klubowej marinie na północ od centrum. Fayka miała tam stać ponad tydzień. Po drodze po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć silne prądy na morzu. Przepływaliśmy w takim dziwnym miejscu – w cieśninie, gdzie o sto metrów obok równolegle do naszego kursu morze było bardzo niespokojne, trochę wzburzone, przypominajace „kartoflisko”, a my płyneliśmy sobie po płaskiej wodzie. Z mapy wynikało, że tam jest obszar oznaczony jako „turbulent water”. Ponieważ „Mój mistrz nauczał bym unikał niepotrzebnych walek”, to oczywiście zachowywaliśmy bezpieczny dystans. Ale zjawisko bardzo ciekawe. Potem dalej na Szetlandach i Orkadach widzieliśmy to jeszcze parę razy.

Znaleźliśmy podłączenie do prądu, do wody. Zaczęła już być dostepna cywilizacja. Nazajutrz sklarowaliśmy łódkę i zostawiwszy Rafałka na tydzień samego, wsiedliśmy w autobus jadący na lotnisko. Darek z workiem marynarskim, a ja z małym plecaczkiem podręcznym i zapakowanym CodeZero. Miałem już umówioaną naprawę w Sail Serwice „Na CITO”. Wracając za tydzień miałem zabrać naprawiony żagielek z powrotem.

Podróż upłynęła by nam bez wiekszych problemów, gdyby nie mały drobiazg. Na etapie przelotu Edynburg – Berlin linia lotnicza zgubiła nasze bagaże. Darkowi zgubili worek żeglarski, a mi zgubili CodeZero …

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 2 komentarze

Fayka2016.BigTrip – etap trzeci

Etap trzeci wyszedł trochę przypadkiem. Planowaliśmy śmignąć od razu na Szetlandy startując z Bergen – bez zatrzymanki. Ale prognoza pogody ściągnięta z Internetu nie zachęcała do wycieczek jachtowych po Morzu Północnym. Mówiąc wprost końcówka sztormu nawalała jeszcze grubo z zachodu i pchanie się pod wiatr i pod falę było zupełnie bez sensu. Tym bardziej, że od wtorku miało być już cudnie, lekki przyjemny wiaterek ok dwadzieścia parę węzłów z północy do północnego wschodu.

Darek i Rafał do tej pory nie mieli okazji pływać we fiordach, a Bergen już mieliśmy obejrzane w prawo i w lewo, z góry na dół. Po krótkim tentegowaniu w głowie i sprawdzeniu mapy zapadła decyzja: Nie ma co siedzieć w Bergen i czekać na poprawę pogody – jedziemy na krótką wycieczkę dookoła wyspy Osterøy.

Sklarowaliśmy łódkę i o 18:45 oddaliśmy cumy. Po drodze postanowiliśmy jeszcze, że warto zatankować. Podpłynęliśmy do „tankszteli”, ok pół mili od mariny naprzeciw słynnych kolorowych domków z Bergen. A tu ooooops niespodzianka – do tankowania kolejka. No to kręcimy sobie powoli kółeczka w oczekiwaniu na naszą kolej. Tych kółeczek nakręciliśmy wielkie mnóstwo – co widać na załączonym obrazku.

Przy dystrybutorze okazało się skąd tak kolejka – to była stacja dedykowana do łodzi i jachtów ze specjalną ceną paliwa. Trzeba spełniać kilka kryteriów by tam legalnie tankować paliwo, dla jachtów to długość >=12 m – Fayka oczywiście się załapała. Cena była zabójcza coś około 3,7pln za litr – więc zatankowaliśmy prawie do pełna – 600 litrów.

Zatankowani, zadowoleni ruszyliśmy w drogę.

Trochę na żagielkach trochę na motorku, płynęliśmy sobie spokojnie osłonięci od wiatru po płaskim morzu. W zasadzie działo się nic 😉

Po dwudziestu pięciu milach, o godzinie 1:25 „w nocy” zacumowaliśmy w mikro marince Ulness. Jak już zdążyłem się przyzwyczaić do skandynawskich standardów, problemem nie było znalezienie odpowiednio długiego miejsca, ale odpowiednio szerokiego. Trochę pocudowaliśmy i postawiliśmy Faykę bezpiecznie w Y-bomach.

Coś zjedliśmy, coś wypiliśmy i lulu.

Rano nigdzie się nam nie spieszyło więc trochę pospaliśmy, pozwiedzaliśmy najbliższą okolicę, zjedliśmy wczesny obiadek i o 13:25 wyruszyliśmy dalej. Najpierw płynęliśmy na CodeZero, potem wiaterek troszkę się wzmógł – nic agresywnego lekko ponad 20 węzłów. Ale mam zasadę, że CodeZero używam tylko =<20knt. Więc CodeZero został zrolowany, a postawiona Genua.

Nic nie zapowiadało nadchodzącej przygody…

Po przepłynięciu około 10 mil tuż przed „mosteczkiem” łączącym wyspę Osterøy ze stałym lądem (mosteczek ma 56m wysokości) z góry spadł nagle podmuch wiatru o sile ponad 40 węzłów. Za sterem stał Rafał. Nic by się nie działo, gdyby wiatr nie odnalazł w zrolowanym CodeZero jakiejś kieszonki w którą wślizgnął się i momentalnie wydmuchał balon z żagla. Cienki dakron CodeZero nie wytrzymał tego i oderwał się cały bryt po liku wolnym. Rafał nie stracił zimnej krwi i sterował na wiatr tak by części CodeZero spadały na pokład. Darek rzucił się do związywania i mocowania krawatami i szotami do relingu łopoczącego żagla. Ja w tym czasie luzowałem fał CodeZero. Zabawa była o tyle wesoła, że było wąsko i dość szybko zbliżaliśmy się do przeciwległego brzegu fiordu. Wiatr nawalał żagle tłukły, Rafał próbował ocalić jacht, a my z Darkiem ocalić jak najwięcej z CodeZero.

I praktycznie w momencie, gdy ogarnęliśmy wszystko – ten nagły podmuch skończył się tak gwałtownie jak się zaczął.

Zrobiliśmy zwrot i popłynęliśmy pod mostek. Na obrazku możecie zobaczyć ten zygzak w okolicy Bukkstein. Gdy znaleźliśmy się za zakrętek wiatr się skończył – wyspa wszystko zasłaniała. Odpaliliśmy motorek i sprzątnęliśmy żagle. CodeZero poszedł do worka, a ja zacząłem się zastanawiać jak go naprawić, a raczej jak go dostarczyć do Sail Service.

Tego dnia zrobiliśmy łącznie 37 mil i o 21:20 zacumowaliśmy w prywatnej marinie Litlebergen.

Po kolacji, Rafał postanowił być twardy i uzbroiwszy wędkę zasadził się na jakieś morskie potwory. Trochę z Darkiem szydziliśmy, ale szybko zrzedły nam miny, gdy po chwili Rafałek wyciągnął całkiem pokaźną rybę. Nie mam pojęcia co to była za ryba, ale zgodnie uznaliśmy, że na 100% jest jadalna. Rybka została sprawnie wypatroszona i schowana do lodówki. Bo byliśmy już po kolacji.

Zwilżyliśmy nieco gardła i poszliśmy grzecznie spać.

Na tym etap trzeci dobiegł końca.

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 2 komentarze

Fayka2016.BigTrip – etap drugi

Z Oslo do Bergen jest całkiem blisko – niecałe 150 mil. W lini prostej rzecz jasna 😉 drogą morską to prawie czterysta mil,  a uwzględniając zawijanie do marin ponad czterysta. Więc jeśli nie chcemy pływać po nocy oraz chcemy coś po drodze zobaczycie nie mamy na co czekać. W sobotę wieczorem Lenka z Mariuszem poszli zwiedzać Oslo, ja kończyłem planowanie, a Wiesia porządkowanie jachtu. W niedzielę rano my oddaliśmy klucze do bramki na keję, a jacht oddał cumy.

Pogoda cudna, gorąco – wręcz upadnie, lekki wiaterek z północnego wschodu. Zaraz po wyjściu z mariny postawiliśmy CodeZero. I tak żeglowaliśmy przez ponad połowę dystansu do miejsca docelowego czyli mariny Horten. Niestety ostatnie dziesięć mil wiatr został wyłączony i musieliśmy płynąć na silniku. Marina okazała się być w miarę OK choć okropnie droga – 260 koron za dwanaście godzin. Miasteczko też nie zachwycało. Więc rano zakupy w REMA1000 i w drogę.

Na poniedziałek zaplanowałem długi dystans ponad 45 mil. Port docelowy Tärnbrygga na wyspie Jormfruland

Niestety warunki okazały się być dość niefajne. Ostra stroma fala od dziobu i wymagający się wiatr 4-5 Bf. W połowie drogi,  po wizycie w toalecie, oddałem pierwszy hołd Neptunowi 😉

Nowa załoga nie była zachwycona. Trudno się dziwić. Ja też nie byłem, szczególnie, że piłowaliśmy na silniku. Nie chciałem wychodzić głęboko w morze by się halsować. Do mariny dotarliśmy wieczorem około dwudziestej. Na szczęście w czerwcu w Norwegii praktycznie są „Białe Noce”. Koszt mariny 250 koron za dobę.

Nazajutrz wiatr był jeszcze silniejszy i nadal „w mordę”. Ściągnąłem prognozę i sprawdziłem, że będzie ponad 25 węzłów i dopiero w środę rano odwróci się na przeciwny. Decyzja – zostajemy. Wyspa okazała się być bardzo urokliwa z pięknym lasem, plażą, rezerwatem ptaków. Sporo pospacerowaliśmy. Był to czas na miły odpoczynek. Skorzystałem z okazji i zrobiłem pranie.

W środę rano zgodnie z prognozą wiatr się odwrócił i mogliśmy wypłynąć mając go od rufy. Niestety ten wiatr wgniatał nas w Y-bomy wiejąc od rufy. Musiałem wyjechać do tyłu, ale miejsca było niewiele, bo zaraz skały. Dałem do przodu i gwałtownie kręciłem w prawo wspomagając się strumieniówką, by przejść dziobem przed Y-bomem. Pech chciał, że dmuchnął szkwał i zabrakło mi 30 cm. To wystarczyło by wywalić Y-bom z mocowania. Odpłynąłem i zacumowałem przy drugiej kei. Poszedłem sprawdzić szkody. Zniszczeń nie było. Poszedłem zatem do bosmana zameldować o sytuacji. Jesteśmy w końcu Polakami i musimy świecić przykładem, by opinia o nas była jak najlepsza. Bosman powiedział, że spoko, przyjedzie ekipa i włoży Y-bom na miejsce. Nic Pan nie płaci. Życzył szczęśliwej podróży.
Odcumowaliśmy już bez przygód i w drogę. Zaplanowałem krótki kawałek do mariny Risør. Raptem 15 mil.

Risør jest ślicznym miasteczkiem nazywanym niekiedy Saint-Tropez Norwegii. Słynie z licznych, zadbanych jachtów drewnianych. Mają długoletnie tradycje i znaną stocznię budująca drewniane jachty.
Zacumowaliśmy wygodnie longside. Załoga poszła zwiedzać, a ja umyłem jacht z soli. Jako atrakcję wieczorem zorganizowałem ćwiczenia z rzutu cumą. Mistrzynią okazała się Wiesia.

Noc upłynęła spokojnie. Rano poleciałem zrobić zdjęcia. Potem dziewczyny poszły do sklepu z Mariuszem. Kupili rybę na obiad.
Po dziesiątej ruszyliśmy w drogę. Trasa była dłuższa, bo 40 mil a port docelowy Lillesand.

Tym razem obyło się bez przygód. Trochę na żagielkach trochę na silniku. Zacumowaliśmy o 20:03.

Lillesand konkuruje o palmę pierwszeństwa w urodzie z Risør i szczerze przyznam, że nie potrafiłbym wybrać. Marina była zadbana i o tej porze roku, czyli przed sezonem jeszcze pusta. Pan Bosman powiedział, że bywa naprawdę dużo jachtów i stoją w tratwach po pięć…

Zjedliśmy kolacyjkę i leniliśmy się przy kieliszku i kolejnym odcinku House of Cards.

Rano w podgrupach poszliśmy zwiedzać miasteczko, my z Wiesią zrobiliśmy malutkie zakupy uzupełniające warzywa.

Wyczytałem w locji, że z Lillesand na zachód można wyjść dwojako. Albo od razu w morze na południe i potem na zachód. Można też popłynąć szkierami. Od kilku lat podniesiono mosty, linie elektryczne i przejście otworzyło się dla jachtów o maksymalnym zanurzeniu 3m oraz wysokości do 20m przy wysokiej wodzie. Zanurzenie to nie problem, wysokość mogła by być. Maszt Fayki ma 16.5 m stoi na pokładzie około 1.5 m powyżej lustra wody czyli 18m. Do tego antena od UKF’ki około metra – razem 19 m. Więc pod mostem o prześwicie 20 m mamy cały metr zapasu. Jedziemy!

Nie oszukiwali w locji. Trasa okazała się być przepiękna. Określiłbym to jako połączenie szkierów Alandzkich z norweskim fiordami. Wąskie przejścia między pionowymi ścianami – wąskie oznacza np. 20 m szerokości :-), lazurowa woda, malutkie zatoczki z urokliwym domkami i mikro pomostami przy nich, groźne skały. Do tego była cudna pogoda, cieplutko, słoneczko – bajkowo. Płynęliśmy z otwartymi gębami… tylko migawki aparatów trzaskały.

Na ostatnie dziesięć mil trasy wypłynęliśmy na otwarte wody. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do mikroskopijnego miasteczka Korshavn. Udało się znaleźć miejsce dla Fayki przy sklepie. Miasteczko,  a może jednak wioska rozciąga się po dwóch stronach malutkiego fiordu/kanału. Widać, że życie toczy się wokół wody, każdy ma motoróweczkę, albo kilka. Dzieciaki na lody podjeżdżają łódką do sklepu. Mamuśka z maluchami motorówką zacumowała przed nami, zrobiła zakupy i na drugą stronę. Prawie jak w Wenecji. Zjedliśmy śniadanko i w podgrupach poszliśmy na spacerek. Nam z Wiesią udało się nawet trafić na kei w sąsiedniej marinie na ćwiczących trębaczy. Bardzo ciekawy widok i wrażenie, gdy Panowie grali na trąbkach, a echo niosło po okolicznych górach fiordu. Nagrałem filmik telefonem, ale go nie zobaczycie niestety. Ale o tym później. Odcinek zaplanowany na ten dzień nie bym zbyt duży. Około 25 mil. Wyruszyliśmy w południe. Tym razem płynęliśmy na otwartych wodach, wiatr nam sprzyjał, postawiliśmy CodeZero i pożeglowaliśmy bez większych przygód do miejscowości Kirkehamn. To bardzo ładnie położone miasteczko z zabytkowym kościołem. Leży nad malutkim okrągłym „oczkiem” na końcu wąskiego fiordu. Przytuliliśmy się do prywatnej kei obok kościoła. Nie było prądu ani wody, ale Fayka jest autonomiczna na tyle, że nie stanowi to żadnego problemu. Woda do mycia była gorąca od silnika, akumulatory naładowane więc i telewizor wieczorem był w użyciu. Wciągnęliśmy się wszyscy w ten trzeci sezon House of Cards 😉

Nazajutrz w planie było Stavanger, a w zasadzie marina Tananger, która jest wygodniej położona dla jachtów płynących na kierunku Północ-Południe. Do Stavanger trzeba by zrobić jeszcze ponad piętnaście mil tam i potem znów piętnaście z powrotem Odpuściliśmy sobie zwiedzanie słynnej „ambony”, bo chcielibyśmy jeszcze odwiedzić malowniczy Hardangerfjord.

Droga do Tananger upłynęła standardowo – czasem żagiel, czasem silnik 🙂

Zacumowaliśmy w marinie przy hotelu „Homar”. Na kei czekał komitet powitalny z Panem bosmanem na czele. Zaparkowaliśmy elegancko. Tu po raz pierwszy od trzech dni trzeba było zapłacić za postój hi hi hi 200 NOK.
Marinka spokojna cicha, bardzo sympatyczna. Dwa jachty dalej stał pod niemiecką banderą jacht bardzo podobny do Fayki troszkę mniejszy 37 stóp. Zapytałem właściciela czy to jest może angielska konstrukcja. Powiedział, że nie, że niemiecka. Ale konstrukcja jest z tego samego czasu co konstrukcja Fayki. Więc może były jakieś wzajemne „inspiracje” konstruktorów. Pan był zachwycony Fayką, deprecjonował swoją łódkę, zupełnie niesłusznie, bo jego łajba jest bardzo ładna i podobnie jak Fayka wyróżniajaca się w marinie. Obejrzeliśmy sobie łajby w środku, pogadaliśmy, wymieniliśmy uprzejmości. Bardzo przyjemnie…

Wieczorem oczywiście kolacyjka, seans House of Cards i lulu.

Rano poszliśmy z Wiesią na małe zakupy do REMA1000. Pieczywo, owoce, warzywa.
W międzyczasie skontaktowałem się SMS’kiem z Denisem Gelardem z Szetlandów, który był zacumowany w Hardangerfiord, a konkretnie w Norheimsund. Umówiliśmy się na spotkanie. Na jeden skok to było trochę za dużo więc postanowiłem zrobić postój w połowie drogi w miejscowości Mostehamn. Dopłynęliśmy tam przed wieczorem i przytuliliśmy do wolnego miejsca na opuszczonej kei.

Wieczorem to co zwykle, rano po śniadaniu zwiedzanie okolicy i w drogę.

I znowu malownicza okolica. Weszliśmy do fiordu. Hardangerfiord jest bardzo ładny, nie jest taki surowy, przytłaczający jak fiordy północne. Jest zielony, łagodny, przytulny. Płynąc do Norheimsund odbiliśmy nieco w prawo by obejrzeć sobie z bliska imponujący wodospad. Nie pamiętam jego nazwy niestety. Aparaty poszły w ruch.

Miasteczko i marina Norheimsund leżą w bocznym fiordziku – w takim „wyrostku robaczkowym”. W połowie czekał na nas na pontonie Denis. Odprowadził nas do mariny. Stanęliśmy sobie wygodnie longside przy pustej kei a przy sąsiedniej był zacumowany jacht Opal Dunajec. Z sympatyczną załogą z Krakowa. Koledzy odebrali od nas cumy, pogadaliśmy chwilę.
Sklarowaliśmy jacht, zjedliśmy posiłek i Wiesia zaczęła łowić ryby. W międzyczasie miłe rozmowy z sąsiadami. Aha, Dennis popłynął do siebie, ale wcześniej umówiliśmy się na ich wizytę rano na Fayce.
Rybki niestety nie chciały współpracować, choć sporo ich rzucało się przy kei. Wiesia była niepocieszona.
Wieczorem przypłynął jacht z Bergen z…. uwaga…. Polską załogą. Trzeci jacht z Polakami w marinie. U nas standardowo, kolacyjka, seansik TV, po lufeczce (jak mówi Mariusz) i lulu.

Rano śniadanko, lekkie ogarnięcie jachtu, bo przecież goście przychodzą 😉 i czas wolny.

Dunajec odpłynął,  gdy jeszcze spaliśmy…

O jedenastej pontonikiem podpłynęli Dennis z żoną Cristiną. Rozsiedliśmy się w kokpicie przy polskim piwku, kawce, herbatce, ciasteczkach, cieście (Cristina upiekła) i innych przekąskach. Teoretycznie mieliśmy płynąć do Bergen i po drodze zatrzymać się na jedną nockę. Ale Dennis i Cristina zaprosili nas na swój jacht na 16-tą. Tak się miło gadało, że postanowiłem popłynąć do Bergen ciurkiem,  ruszając nazajutrz.

Przed szesnastą wzięliśmy w dłonie płynny gościniec i z Wiesią poszliśmy z rewizytą do prywatnej mariny, gdzie nasi szetlandzcy znajomi mają wykupione miejsce przy kei. Lenka i Mariusz postanowili odpoczywać na Fayce.

Jak było możecie się sami domyśleć…. wróciliśmy nad ranem, praktycznie o własnych siłach, choć zataczając spore zygzaki hi hi hi.

A w trakcie imprezy Wiesia z Denisem popłyneli na Faykę po prezenty dla nich. Słoiczek domowego żurku oraz Wiesi konserwę mięsną też w słoiczku. Przy grillu dowiedzieliśmy się, że najlepszą przynętą na razie ryby drapieżne są krewetki, takie zwyczajne ze sklepu. To w sumie podstawowe pożywienie tych ryb.

Pojawiła się szansa na złapanie łososia, bo w Hardangerfiord z farmy uciekło czterdzieści tysięcy łososi 🙂 Podobno sieci w których one są trzymane obrastają muszlami i gdy w porę nie są oczyszczone potrafią się rozerwać. Jeszcze gorzej jest na Szetlandach i Wyspach Owczych, bo tam orki i foki traktują farmy jako „paśniki”.

Rano Wiesia uzbrojona w krewetki zaczęła polowanie. Już po chwili wyciągnęła piękną sztukę. Wiesia twierdzi, że to była troć. Ja twierdzę, że to była bardzo smaczna ryba. Potem Wiesia trafiła mnie krewetką w „przyrodzenie”, a potem trzeba było już ruszać.

Ach warto jeszcze wspomnieć o sposobie płacenia za marinę. Koło „skrzynki na listy” był przyczepiony stojaczek z zadrukowanymi kartkami A4 kartka miała instrukcję jak ją złożyć by powstała sprytna koperta do której należało włożyć odpowiednią kwotę, opisując za który to jacht. Potem kopertę z wkładką należało wrzucić do „Honesty Box”.

Kawałek do przepłynięcia nie był malutki – 73 mile. Płynęliśmy 12 godzin, sporo na żaglach. Do Bergen weszliśmy o dwudziestej drugiej. „Marina” w Bergen jest tylko z nazwy, jachty stoją longside przy ulicy ustawiając się w tratwy. Gdy tak pływaliśmy szukając gdzie by tu się przytulić zobaczyłem znajomą nazwę Bahia Sol. To jacht od nas z Górek, jego armatorem jest Sebastian. Co roku pływają komercyjnie na Nordkapp. Oczywiście przytuliliśmy się do swoich, potem do nas jeszcze przytuliła się norweska motorówka.

To był czwartek. Kolacyjna i spać, bo rano zwiedzanie, potem czyszczenie jachtu i przygotowywanie go do zmiany załogi.

Piątek to zwiedzanie w podgrupach Bergen. Urocze miasto, w którym tradycja splata się z nowoczesnością, a wszystko w doskonałej harmonii z przyrodą. I co ciekawe pogodę mieliśmy wyborną, słoneczko, bezchmurnie i cieplutko. Na obiad Wiesia przygotowała złowioną przez siebie rybę oraz szaszłyki z mieszanych ryb zakupionych na słynnym bergeńskim targu. Do tego ryż i sałatki. Zaprosiliśmy też koleżankę z Bahia Sol, gdy wychodziliśmy na zakupy spytała co będziemy kupować i gdy wspomnieliśmy o rybie na obiad rozmarzyła się. Potem okazało się, że to studentka z Olsztyna, więc dla nas „ziomalka” 🙂

W Bergen zrobiło się mocno polsko, bo rano przypłynęły Bonawentura, a potem Dunajec. Wczesnym wieczorem załoga Dunajca odnalazła nas. Długo nie czekaliśmy i wciągnęliśmy ich na Faykę, imprezka szybko się rozkręciła, zrobiło się bardzo przyjemnie. Nie wiem ile nas było na Fayce, ale tak coś około czternastu osób hi hi hi. Na szczęście alkoholu i przekąsek nie zabrakło. A rano … zobaczcie koniecznie…

Dość wcześnie zameldowali się Darek z Rafałem, którzy przylecieli z Polski. Zjedliśmy wspólnie śniadano, a o jedenastej Wiesia, Lena i Mariusz byli już spakowani i gotowi do drogi. Odprowadziliśmy ich na dworzec, bo do Oslo jechali pociągiem, jedną z najbardziej malowniczych tras kolejowych na świecie. Pociąg mieli o 11:59. Trochę im zazdrościłem.

Pożegnaliśmy ich na dworcu i tak zakończył się drugi etap rejsu. Była sobota 18 czerwca 2016r.

trip2016-done02

 

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 8 komentarzy

Fayka2016.BigTrip – etap pierwszy

Jest sobota rano, piję sobie kawkę. Wiesia spisuje dokładną listę sztaunkową, Darek pojechał na rowerze do sklepu.

Czas, by coś na bloga napisać….
Aha. Fayka stoi zacumowana w Oslo, w marinie Frognerkilens Båtforening. Pogoda za oknem prześliczna. Czyste niebo, słoneczko, lekki wiaterek, temperatura już ponad 20°C. Zapowiada się upał jak wczoraj i przedwczoraj, gdy było 28°C w cieniu. Tak, tak nie mylą was oczy. Jesteśmy w Norwegii. Wczoraj Bartek już poleciał do Polski, dzisiaj wylatuje Darek, a przylatują Lenka i Mariusz.

A zaczęło się tak…

Do mariny zjechaliśmy w środę 25 maja. Ja z Bartkiem około dwunastej, Darek trochę później. Zaczęło się WWW Wielkie Wynoszenie Wszystkiego. Ponieważ od dwóch tygodni mam w marinie do własnej dyspozycji budkę na moje rzeczy – taki mały zamykany kontener. Mogliśmy w końcu wynieść do niego masę szpeju, który nagromadził się w Fayce. Rozmaite węże, kable, sklejki, narzędzia, kartony, folie itd. Rzeczy związane z budową, a nie koniecznie potrzebne przy żeglowaniu. No to wyjazd z tym do zachowanka. Darek z Bartkiem kursowali tam i z powrotem. Nie wyobrażacie sobie ile gratów można zmieścić w takim małym jachcie jak Fayka!!!
A ja w tym czasie ogarniałem ostatnie drobiazgi: podłączenie komputera nawigacyjnego, drobne prace elektryczne. Chłopaki wyciągnęli cały łańcuch kotwiczny, umocowali oznaczniki długości. Odcięli dwa kawałki po 4,5. Jeden poszedł do mocowania zapasowej kotwicy – jako łącznik/obciążnik do liny kotwicznej. Drugi kawałek poszedł do dryfkotwy Jordana jako obciążenie na końcu. No i zarówno dryfkotwa jak i lina kotwiczna zostały zapakowane do worków zgodnie z patentem podejrzanym na Selmie.
Umocowaliśmy kotwice odebranymi z Zakładu Żarna uchwytami. W weekend poprzedzający odebrałem też samoster, który z Darkiem zamontowaliśmy wzbudzając sensację w Marinie 😉 Wtedy też uruchomiliśmy fok sztormowy na samozwrotnej szynie.
Darek załatwił (kupił) paliwo w beczkach – 700 litrów i cały piątkowy wieczór do drugiej w nocy przelewaliśmy je do zbiorników w kilach.
Wracając do środy. Darek umocował tratwę w koszu zamontowanym na nadbudówce, chłopaki wciągnęli wszystkie liny do kokpitu,zamontowali CodeZero z nowym fałem poprawionym przez Dawida z Sail Service. W między czasie trwała walka do końca Panów Szkutników. Ale udało się i Fayka ma piękne deski z teaku w kokpicie oraz ładną suwklapę wraz z jej wykończeniem w drewnie sapeli. Łazienki kapitańskiej nie udało się skończyć tym razem.
O osiemnastej uznaliśmy, że więcej nie robimy i zaczęliśmy sztauować zapasy jedzenia. Obowiązywała zasada „upychać jak się da… potem Wiesia i tak to uporządkuje”.
O północy Bartek oznajmił, że potrzebuję kielicha, bo zaraz padnie. Dziabnęliśmy po maluchu cytrynowej naleweczki dostarczonej przez Agnieszkę. Chłopaków to ożywiło… ja padłem jak kawka. Skończyli pakować o pierwszej.
W czwartek 26-tego wstaliśmy dość późno, zjedliśmy śniadanko, zrobiliśmy ostatni przegląd jachtu i….

O godzinie 11:20 jacht oddał cumy ruszając w wielki rejs na Ocean. Najpierw oczywiście Ocean Bałtycki 😉

Na kei żegnali nas przyjaciele z mariny. To było naprawdę wzruszające.

Pogoda była ładna, choć wiatru praktycznie brak. Na Zatoce Gdańskiej była dość wysoka martwa fala po ostatnich wiatrach. Niestety jeszcze przed Helem wszyscy oddali hołd Neptunowi lub jak powiedział Bartek „otworzyli się na morze”.

Ustaliłem trzy wachty jednoosobowe według standardowego schematu 4442244. Płyneliśmy na motoru. Za Helem na otwartym morzu fala uspokoiła się i wiatru nadal nie było. Życie na jachcie zaczęło powoli nabierać swojego rytmu.

Na Darka wachcie (0:00-4:00) przełączyliśmy zbiornik paliwa na lewy. Po chwili silnik zaczął inaczej pracować. Darek trochę zmniejszył obroty i działał znowu normalnie. Około piątej na wachcie Bartka silnik zakrztusił się i zgasł. Nie dał się już uruchomić ponownie. Jacht znajdował się na wysokości Ustki. Około dwudziestu mil morskich na północ. Postawiliśmy żagle i z prędkością półtora węzła zaczęliśmy płynąć do Ustki. W międzyczasie trwały próby uruchomienia silnika. Podejrzenie padło na układ paliwowy. Rozkręciliśmy cały od zbiornika rozchodowego, jego filtrów, filtrów silnika, pompy paliwowej – paliwo było obecne. Około siódmej pojawił się sygnał komórki. Zadzwoniłem do brata Leszka. Leszek poradził mi by odkręcić przewody z wtryskiwaczy, zakręcić silnikiem i zobaczyć czy paliwo dochodzi do wtryskiwaczy. Tak zrobiliśmy. Ja kręciłem, Bartek obserwował. I to był dobry pomysł. Bartek przyjrzał się temu co wypływa z przewodów wtryskiwaczy i oznajmił, że to jest woda. Poddaliśmy ten płyn wspólnej analizie i zgodnie stwierdziliśmy, że to faktycznie woda. To wszystko wyjaśniało. Cóż trzeba było tę wodę usunąć. Po wylaniu około trzydziestu litrów wody ze zbiornika rozchodowego, przelaniu układu paliwowego czystym paliwem byliśmy gotowi do odpalania silnika. Niestety silnik nie chciał elektrycznie współpracować. Bendix terkotał. Myślałem, że wyładowaliśmy akumulator rozruchowy. Podłączyłem akumulator hotelowy na krótko (przełączniki Emergency Parallel jeszcze są niepodłączone). Nic to nie dało. Bartek zaczął przyglądać się elektronicznemu modułowi startera. Po otwarciu wydobywał się z niego dym. Kiszka!
Dodzwoniłem się do dealera Volvo Penta i dowiedziałem się, że moduł MDI mogę mieć dopiero za parę dni. Po konsultacji doszliśmy do wniosku, że pewnie prędzej i taniej dostanę ten moduł w Göteborgu. Toć to miasto rodzinne Volvo.
Na szczęście mój silnik jest starą sprawdzoną konstrukcją, bez turbo sprężarki, intercooler’a i innych bajerów. Odłączyliśmy moduł, dwa kable zwarliśmy na krótko jak na filmie akcji iiiii…. silnik pięknie odpalił. Wydobyłem ze swoich zasobów zwykły przełączniczek, a Bartek podłączył go na kabelku do silnika. Odpalanie mieliśmy załatwione. Gaszenie też było proste. Trzeba otworzyć komorę silnikową i nacisnąć dźwignię odprężnika.

Decyzja! Jedziemy do Göteborgu.

W tym momencie wymyśliliśmy, że Wiesia może przyjechać do Göteborgu, zamiast męczyć się pięcioma przesiadkami do Fjällbacki. Wiesia bardzo się ucieszyła, bo z Oslo jest bezpośredni pociąg do Göteborgu.

Po następnej dobie mijając po drodze Bornholm dopłynęliśmy do kanału Falsterbokanal. Chwilkę poczekaliśmy. O jedenastej otwarto most zwodzony. Przepłynęliśmy na drugą stronę i zacumowaliśmy na godzinkę, by zjeść śniadanie. W południe ruszyliśmy do Göteborgu.

Dopłynęliśmy wieczorem w niedzielę.

Rano zacząłem dzwonić po serwisach Volvo w Göteborgu. Cóż się okazało! Magazyn centralny Volvo Penta jest UWAGA!!! …. w Holandii i ten moduł mogą mi sprowadzić za trzy dni… To żaden business dla nas stać trzy dni w Göteborgu. Zadzwoniłem do Marineworks i dostałem ofertę lepszą niż szwedzka z wysyłką do Mariuszka i Lenki. Ale i tak grubo ponad dwa tysiące złotych w plecy… Usłyszałem na kei powiedzonko: Czym się różni się wydawanie pieniędzy na jacht od wrzucania ich do morza? Ano morze ma jakieś dno!

O szesnastej pięćdziesiąt przyjechała Wiesia i byliśmy uratowani od śmierci głodowej.

Zjedliśmy obiadek i poszliśmy obejrzeć trochę miasto.

Potem kolacyjka, po drinku i lulu.

Rano sklarowaliśmy jacht i w drogę do Fjällbacki.

Trochę było wiaterku więc w końcu mieliśmy okazję popłynąć na żaglach. Ja nawet zaliczyłem 30 węzłów wiatru. Płynęło się cudownie.
We wtorek wieczorem zacumowaliśmy w ślicznej, malowniczej Fjällbace. Kto czytał kryminały „Camillki”ten może się domyślić.
Po kolacji pobiegliśmy zwiedzać okolicę. Wszyscy byli zachwyceni. My z Wiesią wczuwaliśmy się w klimaty kryminałów Camilli Läckberg.
Wieczorem zdarzył się przykry wypadek. Nalewaliśmy wodę do zbiornika i zakręcałem go korbą do kabestanu, zagapiłem się i korba wpadła mi do wody… 4.8 m głębokości i woda 15°C. Kolejne 100 EUR w plecy.
Rano Bartek stwierdził, że widzi korbę na dnie. Ja porzuciłem już nadzieję, ale Darek z Bartkiem postanowili spróbować. Pomysły były różne, od rozmaitych form trałowania jakąś siatką, przez pętle a skończyło się na łapce z klipsa stolarskiego (takiej klamerce) uruchamianego pętelką z żyłki. Pozostało znalezienie czegoś odpowiednio długiego. Zaproponowałem listwę grota połączoną z bosakiem przy pomocy taśmy klejącej typu Gaafa. Na końcu była przyklejona „klamerka” z pętelką wyzwalającą. Nie wierzyłem w powodzenie operacji… a tu przy pierwszym podejściu: klik Bartek wycelował, Darek odpalił i korba „wyjechała” na górę. Sto euraskow uratowane.
Potem z Wiesią zażyliśmy jeszcze trochę zwiedzania. Sklarowaliśmy łajbę i w drogę do Oslo. Pogoda nadal cudna, odrobinkę wiało więc postawiliśmy żagielki. Długo się tym nie nacieszyliśmy. Wyłączyli wiatr i znowu trzeba było postawić DieselGrota. Do Oslo było ponad dziewięćdziesiąt mil.
W marinie Frognerkilens zacumowaliśmy nieco po siódmej. Przyszedł Pan ochroniarz i powiedział, że bosmanat czynny od ósmej. O ósmej zadzwoniłem do Pani Bosman (a może bosswoman?) okazało się, że możemy stać tak jak stanęliśmy longside. Od Pani bosman dowiedziałem się, że ta marina podobnie jak pozostałe w tym zakątku jest prywatna i w zasadzie nie ma miejsc dla gości. Jedynie czasami, gdy coś jest wolne udostępniają by podreperować budżet. Zapłaciliśmy 200 koron za dzień – razem 600. W jedynej gościnnej marinie Akerbrydge liczą sobie po 400 za dzień. Na kei prąd, woda, niezłe WiFi, prysznice, kabelki… stać nie wypływać 🙂

Sklarowaliśmy łajbę i wczesnym popołudniem poszliśmy zwiedzać miasto. Około siedemnastej my z Wiesią mieliśmy już dość, Darek z Bartkiem poszli zwiedzać dalej. A upał doskwierał jak jasny gwint. Po powrocie na łódkę zrobiłem małą pracę bosmańską – zamocowałem tuleję i ramkę wywietrznika w mesie.

Wracając zobaczyliśmy Pana, który z kutra sprzedawał świeże ryby i krewetki. Nie mogłem sobie odmówić i kupiłem litr za sto koron. Wiesia przygotowała je na masełku z czosneczkiem. Palce lizać. Bartkowi tak zasmakowały, że nazajutrz poleciał do Pana i kupił trzy litry. Wtedy przypomniałem sobie, że dostaliśmy w ramach zaopatrzenia od Agnieszki słoik dipu do grilla. Zalana w oliwie pietruszka z czosnkiem. Wiesia użyła tego do podsmażenia krewetek. Rewelacja. Była tego ogromna porcja dla każdego. Reszta posłużyła do przyrządzenia pysznego risotto.

Był już piątek. Zjedliśmy wczesny obiad i o pierwszej odprowadziliśmy Bartka na pociąg. Z dworca poszliśmy na długi spacer do słynnej opery, Pałacu Królewskiego zataczając koło po centrum Oslo.

Po powrocie odpoczęliśmy trochę i wieczorkiem wybraliśmy się z Darkiem na rowery.

Aha byłbym zapomniał. W międzyczasie trwało porządkowanie zapasów i przesztauowywanie w sposób logiczny tzn. taki jaki ustaliła Wiesia.

W sobotę rano śniadanko i pożegnaliśmy Darka. Nie mogliśmy go odprowadzić niestety, bo czekaliśmy na Lenkę i Mariuszka,których Janbus miał przywieść prosto do mariny. W oczekiwaniu na nich przymocowałem tuleję i ramkę wywietrznika w kabinie dziobowej.

O drugiej Lenka i Mariusz zameldowali się na burcie Fayki. Etap pierwszy podróży dobiegł końca a rozpoczął się drugi.

Fotki wrzucę zbiorczo ze wszystkich etapów.

Trip2016-done01-1024x864

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 6 komentarzy

Najwyższy czas…

… coś napisać, bo pomyślcie, że projekt Fayka całkiem usechł 😉

Nie nie usechł, a nawet ma się całkiem dobrze.

Od połowy kwietnia Fayka jest znowu na wodzie. Copeercoat w końcu zaczyna pracować jak należy. Były jeszcze malutkie ubytki związane ze starym tematem szpachlowania, ale powoli temat jest „ogarniany”. Przed tym wodowaniem litr farby wystarczył z dużym zapasem na pokrycie ubytków. Mam nadzieję, że w przyszłym roku nie będzie wcale lub, że wystarczy mi 1/3 litra którą jeszcze mam.
Sporo pomogli mi Darek z Rafałem, oczyściliśmy, pomalowaliśmy dno, Darek zamontował nowe śruby do steru strumieniowego, wymienione zostały zużyte anody na śrubie, a łańcuch watersztagu doczekał się linki są stalowej która zabezpiecza go przed wkręceniem się w strumieniówkę.

Dużo działo się w środku. Blat kuchenny z Corianu jest już skończony. Stanowisko nawigacyjne ma docelowe drewniane mocowanie panelu. Zamontowałem w kambuzie, mesie, kabinach, łazienkach gniazda elektryczne, a w mesie i kabinach dodatkowo Ethernet i ładowarki USB.

Tablice elektryczne są zbudowane od nowa na bazie laminatu szklano-epoksydowego, z kanałami grzebieniowymi. Wygląda to i działa zawodowo.

Uruchomione są wszystkie zbiorniki. Panowie szkutnicy kończą łazienkę armatorską.
Uruchomiłem ogrzewanie nadmuchowe wraz z elektrycznie sterowanym szyberkiem przełączającym powietrze z ogrzewania i klimatyzacji. Ogrzewanie działa cudnie.

Podnoszona koja dziobowa została wyposażona w dwie silne sprężyny gazowe. Teraz podnosi się ją jednym paluszkiem. A pod koją dziobową znalazła swój dom spora zamrażarka kompresorowa o pojemności 65l. Sponsorem zamrażarki jest Wiesia!

Zaprojektowałem i przy dużym wsparciu Pana Zawiszy Holza z firmy StudioCNC zbudowałem nowy stół do mesy. Wszyscy twierdzą, że jest ładny – na ciemnym mahoniowym blacie ma jasne intarsje z brzozy. Ma też zgrabny szeroki rant. Obecnie jest malowany i szlifowany, by uzyskać należyty połysk i wytrzymałość. Raczej do rejsu nie zdążę niestety. Ale wolę by był dobrze zrobiony. Będzie na fotkach.

Kupiłem ładny ponton w związku z planami tegorocznego rejsu.

Udało się przyciągnąć do pracy z nierdzewkami innego fachowca, bo mój „zaufany” pojechał na kontrakt zagraniczny zostawiając mnie na pastwę losu. Więc jest szansa na drobne prace takie jak mocowanie flagsztoku, udrożnienie rury od bramy rufowej czy zamontowanie blokad do kotwic. Na ukończeniu jest samoster wiatrowy. Jestem prawie pewien, że przed rejsem uda się go zamontować i uruchomić.

Do tego robimy niezliczoną ilość drobnych prac usprawniających i porządkujących.

Fayka zaliczyła dwa rejsy po zatoce, jestem testowy, drugi z moją rodzinką w osobach Wiesi, Darii, Karola i najmłodszego żeglarza Jureczka.

Jeszcze trochę przygotowań jest przed nami. A przygotowanie Fayki jest ważne. Na ten rok zaplanowałem ciekawą trasę.

I będzie to trasa raczej po „chłodnym” niż po „ciepłym”.

Plan jest następujący:

Dwudziestego piątego maja wyruszamy w trzyosobowym składzie Darek, Bartek i ja do Oslo. Po drodze zahaczamy o słynną szwedzką miejscowość Fjällbacka, której dzieją się akcje wszystkich swoich kryminałów umieściła Camilla Läckberg. Wiesia jest fanką tej pisarki i dojedzie tam z Oslo pociągiem. Do Fjällbacki chcemy dopłynąć „ciurkiem” w ramach testów i przygotowań do rejsów oceanicznych.

Z Fjällbacki już z Wiesią na pokładzie płyniemy do Oslo.

W Oslo Darek z Bartkiem wyjeżdżają, a zamustrują się nasi przyjaciele Lena i Mariusz. To będzie czwarty czerwca. W niedzielę ruszamy po fiordach do Bergen. Ponoć te małe to nawet z ręki jedzą…. Na dopłynięcie do Bergen zaplanowałem dwa tygodnie. Bardzo turystyczne i spokojne żeglowanie.

W Bergen Wiesia, Lena i Mariusz wyjeżdżają, a przyjeżdża Darek z Rafałem. I ruszamy na zachód na Szetlandy. Na przepłynięcie Morza Północnego i zwiedzanie Szetlandów przewidziałem tydzień.

Na Szetlandach zostawiamy Faykę i Rafała, a my z Darkiem wracamy na tydzień do Polski. W tym czasie do Rafała dolecą Józek, Bartek i drugi Darek. Pewnie sobie pozwiedzają wyspy. Mają jacht do dyspozycji…

Po tygodniu wracamy z Darkiem i wszyscy razem płyniemy na otwarty ocean. Kierunek Wyspy Owcze. I znowu na dopłyniecie i zwiedzanie przewidziałem tydzień. Ostatnio, gdy płynałem Opalem na wyspy Owcze zajęło nam to mniej niż 48 godzin.
Z Wysp Owczych (bez Darka 2) wracamy na archipelag Orkadów i z tamtąd do miejscowości Inverness. Na to też mamy tydzień.

W Inverness rozstajemy się z całą ekipą i przyjeżdża moja rodzinka (a raczej jej część) Wiesia, Daria, Karol i Jurek.

Inverness leży u wejścia do kanału Kaledońskiego. Dla niewtajemniczonych to jest kanał łączący wschodnie i zachodnie wybrzeże Szkocji. Ponoć bardzo malowniczy, biegnie uskokiem tektonicznym przez cztery jeziora w tym słynne Loch Ness.

Znowu tydzień zaplanowałem na spokojne przepłynięcie tego kanału.

Po drugiej stronie kanału Kaledońskiego rodzinka opuszcza Fayke a przylatują Darek z Ewą.

Razem płyniemy w magiczne miejsce, które zawsze chciałem zobaczyć. To miejsce to Hebrydy Zewnętrzne. Akwen malowniczy choć nieco wymagający żeglarsko. Trochę się tam pokręcimy i po dziesięciu dniach powinniśmy zacumować w Belfaście.

Tam dolatują trzy dziewczyny Hania (moja córeczka) oraz Monika i Agnieszka.

W szóstkę zahaczając o wyspę Man płyniemy do Dublina. Tam Darek z Elą opuszczają Faykę, a dziewczyny i ja płyniemy na Morze Irlandzkie. Odwiedzając Walię i Kornwalię rzucimy cumy w Falmouth.

Znowu wymiana załogi. Monika i Hania wracają, a przylatują Darek, Rafał, Gosia i Alicja – Darka córka i moja koleżanka.

Z Falmouth płyniemy na drugą stronę kanału La Manche odwiedzając wyspę Jersey staniemy sobie gdzieś w Bretanii. Potem nie ociągając się zbytnio popłyniemy wzdłuż wybrzeża Normandii do Calais, a potem do Amsterdamu i w końcu do Cuxhaven. Tam pożegnamy Alicję i popłyniemy dalej przez kanał Kiloński na Bałtyk, może odwiedzimy po drodze Bornholm, bo sezon bez niego to sezon stracony.

Pod koniec sierpnia Fayka powinna rzucić cumy w Górkach. Traska ma prawie cztery tysiące mil prawie jak na Karaiby i z powrotem 🙂

Oto mapka.

Trip2016-planed

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 2 komentarze

Ponieważ byliście grzeczni …

… to od mikołaja dostaniecie coś lżejszego na Faykowym blogu.

Po ostatnim artykule technicznym dostałem różne komentarze, wszystkie pozytywne, ale generalnie przekaz był taki, że jakoś czytelnicy nie koniecznie chcą się doktoryzować z elektryki…

Ciekawe co będzie, gdy opiszę całą instalację elektryczną i elektroniczną Fayki… hi hi hi

Dzisiaj jednak będzie o przyjemnościach. Dziś o ubiegłorocznych rejsach.

W kwietniu po spuszczeniu jachtu na wodę stan był taki że…

… Fayka była rozebrana…

…. wybebeszyłem cała elektrykę, hydraulikę, część mebli kuchennych. W marinie koledzy robili zakłady, że w tym roku Fayka nie wypłynie. O ile można ich jeszcze nazwać kolegami 😉

Ja byłem pełen dobrych myśli, a może bardziej pełen nadziei płonnych.

Od kwietnia robota szła pełną parą, ale o tym już pisałem wcześniej. Panowie szkutnicy zrobili prawie wszystko. Udało mi się złapać na parę dni Panów od nierdzewki. No i kilka sesji lipcowych samodzielnych i z Darkiem doprowadziło jacht na krawędź stanu, który można by nazwać gotowym do wpłynięcia.

Start rejsu był zaplanowany na 15 Sierpnia.

Ja przyjechałem już siódmego i zasuwałem jak szalony. Tym razem miałem kilka etapów zaplanowanych i ludzie pokupowali bilety na promy, pobrali urlopy… zaczynałem odczuwać delikatne ciśnienie…

Darek z Rafałem przyjechali w czwartek trzynastego i zapytali, czy aby na pewno rejs nie jest odwołany… Bartek przyjechał w piątek i zdał to samo pytanie… A Wiesia która przyjechała z Jesúsem w sobotę powiedziała, że chyba jestem niespełna rozumu, jeśli uważam że Fayka wypłynie. W zasadzie wyraziła się trochę inaczej, ale to kulturalny blog, więc nie będę cytował dosłownie.

Rozdałem zadania i robota zaczęła furczeć. Formalna lista miała pięćdziesiąt sześć punktów:
– Do realizacji w tej kolejności!!!
– Umyć zęzę pod akumulatory
– Wysuszyć po umyciu
– Wkleić paski z gumy na Sikaflex
– Wyciąć deseczkę pod NavPanel
– Zrobić poprawki do uchwytu monitora
– Zrobić poprawki do pianinka
– Dopasować monitor i NavPanel
– Pomalować elementy pianinka
– Dopasować szafkę na talerze i jej front
– Wywiercić otwory pod kable EBB
– Wyprowadzić kable EBB
– Wyprowadzić kable Ethernet
– Wyprowadzić kable danych
– Zamontować Anteny GPS, AIS i Navtex
– Okablować EBB
– Ustawić akumulatory DBB
– Nałożyć termoskurcze na łączniki DBB
– Połączyć akumulatory DBB
– Spiąć taśmą akumulatory DBB
– Zrobić łączniki do akumulatorów EBB
– Zrobić postument do akumulatorów EBB
– Ustawić akumulatory EBB
– Nałożyć termoskurcze na łączniki EBB
– Połączyć akumulatory EBB
– Spiąć taśmą akumulatory EBB
– Doprowadzić kable do kabestanu elektrycznego
– Podłączyć kabestan elektryczny
– Podłączyć strumieniówkę i windę – razem z panelem
– nałożyć na nowy kabel stare wtyczki (na razie)
– Okablować SBB
– Uruchomić Włączniki Akumulatorów
– Uruchomić CZone
– Uruchomić Instrumenty nawigacyjne
– Uruchomić VHF i AIS
– Uruchomić NavPC
– Uruchomić radar
– Uruchomić kabestan elektryczny
– Uruchomić ster strumieniowy
– Uruchomić windę kotwiczną
– Podłączyć ładowanie z paneli słonecznych przez Commutation Box
– Podłączyć pompy zęzowe – main & backup
– Zespawać kolanka do armatury
– Zmontować armaturowy zestaw prysznicowy
– Zamontować armaturę w kambuzie
– Zamontować armaturę w prysznicu
– Zamontować armaturę w umywalce
– Rozprowadzić resztę rur
– Podłączyć rury w kambuzie, prysznicu i łazience, zaślepić na rufie
– Zbudować podstawę pod rafinerię
– Zmontować rafinerię
– Podłączyć rafinerię
– Uruchomić całą instalację wodną
– Zamontować kibelki
– Uruchomić kibelek dziobowy
– Uruchomić zawór czarnych ścieków dziobowy
– Uruchomić GWDS dziobowy elektrycznie i hydraulicznie
– Podłączyć odpływ ze zlewów w kuchni
– Uruchomić odpływ ze zlewów w kuchni

W rzeczywistości zrobiliśmy dużo więcej… Wiesia zajęła się doprowadzeniem „budowy” do stanu mieszkalnego oraz oczywiście perfekcyjnie zasztauowała wszystkie zapasy używając głównie Jesúsa jako siły roboczej. Bartek ze swoimi talentami w obszarach elektryki i elektroniki wykonał tytaniczną pracę podłączania wszystkiego co było do podłączenia i uruchomienia. Darek szalał z rurami, hydrauliką, Rafał z takielunkiem. A ja starałem się nie zwariować… Co chwila wyskakiwały jakieś kwiatki. Już ich wszystkich nie pomnę, ale kilka było wyjątkowych…

Poprosiłem np. Darka i Rafała by przeciągnęli kable do anten na bramie rufowej. Wcześniej Zbyszek (specjalista) od nierdzewki przygotował w bramie rufowej stosowne otwory – na dole przepust do basisty i na górze przy antenach – taką wyciętą fasolkę do wyprowadzenia przewodów. Rura bramy rufowej jest gruba – ma 50mm średnicy wewnętrznej i wszystkie kable mogą elegancko w niej być poprowadzone. Chroni je to przed… wszystkim.

Chłopaki raźno skończyli do roboty.

Po jakiejś godzinie widzę, że dalej walczą… myślę sobie… co za ciapciaki… nawet kawałka przewodu w rurkę nie potrafią wciągnąć. Pytam co jest? A chłopaki, że coś jest zatkane. Pomyśleliśmy, że może jakieś śmieci czy coś? Ale niczym nie dawało się przetkać. W końcu postanowiliśmy wlać do rury wodę… Weszły dwie butelki od góry. Nie wyciekła ani kropelka. Masakra jakaś! Zaczęliśmy dokładnie oglądać rurę. Okazało się, że na wysokości ok 50 cm od dołu widać delikatny pierścień zeszlifowanego spawu. Niestety firma, która robiła bramę połączyła dwa kawałki rury w tym miejscu zaspawując je na głucho! Będę musiał poprosić Zbyszka by wyciął ten fragment i wspawał pierścień.

Kable poszły… zwyczajnie… na trytytki 😉

Inny skecz. Poprosiłem Rafała z Jesúsem by podnieśli bukszpryt, wyciągnęli CodeZero i sklarowali wszystkie jego liny – fały, szorty, rolowanie. Po jakimś czasie Rafał zgłasza się do mnie i mówi, że chyba coś jest nie tak, bo nie ma jak zamocować żagla na dole. Oj tam oj tam mówię, chodź, zaraz Ci zademonstruję…

Idę patrzę, patrzę, a Rafał mówi: Chyba nie ma rolera? No tak kurde nie ma. Żagiel był oddany do reperacji i wrócił bez rolera. Szybki telefon do Sailservice: Krzychu! A nie ma tam u Was mojego rolera od CodeZero? A wiesz sprawdzę … kurcze …jest! No to Rafał wskoczył w auto i przywiózł.

Bartek, gdy zobaczył, że montuję dodatkowy przełącznik przy kabestanie elektrycznym spytał mnie po co to? Zacząłem mu tłumaczyć, że oryginalny pada i czasem nie kontaktuje. Bartek na to, że nie będzie mu tu przełącznik się stawiał… Rozkręcił go w drobny mak, znalazł blaszkę, która była niedostatecznie wygięta. Podgiął ją, zmontował i wyłącznik działa lepiej niż nowy.

I tak walka trwała, czas mijał… zleciała sobota, niedziela… Wiesia pojechała do domu…, minął poniedziałek koledzy trzymali fason i pracowali ciężko, Fayka była coraz bardziej gotowa, a ja byłem coraz bardziej zestresowany… minął wtorek… W środę Jesús powiedział, że musi wracać do Warszawy, bo ma ważne spotkanie w niedziele. I choć teoretycznie, gdybyśmy wyruszyli na Bornholm w środę to miałby szansę zdążyć… ale to byłoby igranie z losem, bo jakakolwiek drobina opóźniająca nas o pół dnia i nie zdąży na prom. Było nam smutno i pożegnaliśmy Jesúsa w środę około południa.

A po południu… uznałem, że jesteśmy gotowi do wpłynięcia. Praktycznie wszystko z listy było zrobione, działała elektryka, elektronika, nawigacja, światła, hydraulika, ciepła i zimna woda, kibel, prysznic.

Decyzja: WYRUSZAMY!

Posprzątaliśmy jacht, sklarowaliśmy takielunek, zasztauowaliśmy wszystkie rzeczy, zjedliśmy obiad.

Trip2015O 19:00 w środę 19 sierpnia jacht s/y Fayka oddał cumy i wyruszył w rejs na Bornholm.

Morze płaskie, wiaterek południowo wschodni, cieplutko, ale bez przesady, siła wiatru 3-4 Bf – warunki idealne do rejsu na Bornholm … nie nie będzie żadnego dramatu … taka pogoda utrzymała się jeszcze przez ponad tydzień…

Dopłynęliśmy na Christiansø. Było około południa w piątek. Zwiedziliśmy wyspę, koledzy  zakupili zapas słynnych śledzi od Pani Ruth. Ponieważ Christiansø jest mikroskopijne, zwiedzenie całości zajmuje maksymalnie trzy godziny…

Wypiliśmy kawkę/herbatkę i w drogę na Bornholm. Do Svaneke dotarliśmy wczesnym wieczorem… Było trochę śmiesznie. Zacumowaliśmy najpierw trochę dalej od skrzynki z prądem. Nie starczało nam kabla. No to szybka decyzja: odjeżdżamy od kei i przestawiamy się w drugie miejsce – była mała dziureczka, ale na Faykę wystarczyło. Gdy już się podłączyliśmy Rafał przyszedł z ustawionym obok skrzynki stojakiem – specjalnym rodzajem przedłużacza, który pozwalał sięgnąć z prądem do każdego miejsca w marinie 😉 I spytał niewinnie dlaczego wcześniej go nie użyliśmy …

W sobotę Nexø była zaplanowana zmiana załogi. Moja żonka Wiesia, córeczka Daria z mężem Karolem i naszym wnukiem Jureczkiem przypływali promem z Kołobrzegu, a Darek, Rafał i Bartek wracali promem do Polski. Prom przypływał o 11:30. Troszkę się za długo grzebaliśmy rano i gdy Wiesia zadzwoniła z pytaniem, gdzie jesteśmy, bo oni już czekają na kei musiałem się gęsto tłumaczyć, że jeszcze płyniemy… Oczywiście to moja wina, bo ze Svaneke do Nexø jest nieco ponad siedem mil i powinniśmy być punktualnie … ale tak się dobrze spało w marinie …

Po drodze do Nexø chłopaki spakowali swoje klamoty i wymiana załogi poszła nadzwyczaj sprawnie. Zjedliśmy jeszcze wspólny obiadek i o 17:00 pożegnaliśmy chłopaków. Chwilkę zastanawialiśmy się czy płynąć, gdzieś dalej, ale w sumie Nexø nie okazało się być takie okropne jak je malują … zostaliśmy na noc.

Z naszego przelotu – Górki Bornholm Bartek zmontował fajny film: Fayka 2015.

Raniutko posilne śniadanko, telefon do Zbyszka w pytaniem jak łowić dorsze. Szybka decyzja o wyposażeniu się w sprzęt. Wiesia zasponsorowała drugą wędkę, kilka pickerów na dorsze oraz stosowne pozwolenia. Wypłynęliśmy przed południem obierając kurs na Christiansø. Ostatecznie każdy chce obejrzeć ten miniaturowy świat…. Po drodze Jurek sobie spał, a my troszkę powędkowaliśmy. Szału nie było, ale dwie rybki dały się namówić na nasz pickery…

Gdy dopływaliśmy do Christiansø wiaterek zaczął trochę tężeć. Bez dramatu, ale z Jurkiem na pokładzie postanowiliśmy zostać do rana. Zwiedziliśmy dokładnie wyspę … ja już trzeci raz 😉 Wróciliśmy na łajbę, kolacyjka, seans telewizyjny – Minionki Rozrabiają i spać.

Rano morze było już spokojniejsze więc szybkie śniadanko i ruszyliśmy do Svaneke. Jureczek spał, Daria troszkę chorowała niestety. W Svaneke spacery, zwiedzanie miasteczka. Obowiązkowa wizyta w restauracji z wędzarnią i posilanie się słynnymi Bornholmskim śledziami. Jureczek szalał w piaskownicy. Po obiadku znowu spacery i czas wolny…

Rano pogoda była bardzo ładna, wiaterek miły. Śniadanko, Jureczek poszedł spać, a my wyruszyliśmy do Allinge. Po dwóch godzinach dopłynęliśmy. Zajęliśmy bardzo fajną miejscówkę w basenie wewnętrznym. Dziewczyny poszły na zakupy. Ja z Karolem byczyliśmy się, a Jurek poszedł do Raju. Koleś błyskawicznie odkrył, że dziadek na jachcie ma stanowisko nawigacyjne, na którym jest sporo przycisków, komputer z klawiaturą myszką i dotykowym ekranem. Mógł siedzieć tam godzinami … było tylko słychać klikanie przycisków… Na pytanie „Co robisz Jureczku?” odpowiadał rezolutnie „Nie Nie Nie” 😉 Trochę się zestresowałem, gdy zobaczyliśmy, iż dobrał się do guziczka Distress na radiostacji UKF (dla nie wtajemniczonych – jest to guzik wzywania pomocy w razie wielkiego zagrożenia). Żeby go nacisnąć trzeba podnieść specjalną klapkę. Ale dla półtorarocznego żeglarza nie stanowiło to problemu. Na szczęście Jurek nie wiedział, że ten przycisk trzeba długo trzymać i w miarę szybko się znudził…

Nazajutrz dmuchało … cała rodzinka pojechała na wycieczkę do zamku Hamerhus, a ja zrobiłem sobie dzień bosmański. Musiałem wprowadzić drobne korekty w elektryce, konfiguracji CZone. Uruchomiłem też w końcu transmiter AIS. Po kolacji kolejne Minionki, po piwku i spać.

W czwartek rano znowu śniadanko, Jurek poszedł spać, a my popłynęliśmy z powrotem do Svaneke. Ruszając udało mi się wykonać klasyczny manewr z „cumą elektryczną”. Na szczęście skrzynka była na wysokości burty Fayki i wtyczka sama się odłączyła bez wyrywania skrzynki kabli sensacji z sypiącymi się iskrami.

Ktoś nawet cyknął fotkę z naszego wypłynięcia i wrzucił na Marinetraffic.com. Potem Volker mi przygadywał, że zamyka się luki wypływając z portu…

http://www.marinetraffic.com/en/photos/of/ships/shipid:316519

Po drodze znowu złapaliśmy dorsza. Tym razem marina w Svaneke była pusta więc mogliśmy wybrzydzać w wyborze miejsca do zacumowania 🙂 Obiadek, spacerki napieszczanie się tymi wakacjami… Wybraliśmy się z Karolem do słynnego browaru w Svaneke i zamówiliśmy po wianuszku degustacyjnym – dziewięć gatunków lokalnego piwa w małych kieliszkach – tak po 150ml.  Po prawie półtora litra mocnego piwka na głowę troszkę nami bujało w drodze powrotnej….

Wieczorkiem kolacja i lulu.

W piątek bez nerwów późne śniadanko, potem drugie śniadanko. Jureczek poszedł spać i ruszyliśmy do Nexø.

Dopłynęliśmy w porze obiadowej. Zjedliśmy obiadek. Daria, Karol i Jurek poszli na spacer, a my z Wiesią też poszliśmy na spacer … do pralni … był już czas na małe przepierki ciuchów i bielizny. No i trochę spacerku, bo pranie trwało …

Po powrocie Daria z Karolem powoli już zbierali swoje rzeczy … bo w sobotę prom do Kołobrzegu.

Rano po śniadaniu akcja pakowanie, sprzątanie i takie tam…

O 17:00 prom Jantar rozpoczął przyjmowanie na pokład pasażerów i o 17:30 Daria Karol i Jurek ruszyli w podróż do domu.

A na Fayce zostaliśmy we dwoje Wiesia i ja… na całe dwa tygodnie…. Troszkę zestrachani, bo to pierwszy raz w życiu sami mieliśmy żeglować Fayką…

Nie warto było wypływać na noc … zresztą mieliśmy sporo czasu przed sobą …

Rano w niedzielę wyłączyli wiatr. Wyłączyli na amen. 0,0 węzła. Pojechaliśmy na silniczku. Do przepłynięcia był spory kawałek – prawie pół Bornholmu – port docelowy stolica wyspy Rønne. Ponieważ woda miała 22°C, a słoneczko przypiekało nie odmówiłem sobie przyjemności kąpieli na cumce…

Do Rønne dopłynęliśmy tuż przed kolacją. I okazało się że w marinie nie ma nadmiaru miejsc … I nie chodzi o długość … Fayka jest szeroka. Gdy w marinie są dalby (dla nie wtajemniczonych pale, pomiędzy którymi staje jacht) to Faykowe 4.05m szerokości staje się problemem… Dodatkowo Wiesia słusznie oznajmiła, że nie będzie się wygłupiać i skakać z burty. Mam tak zacumować jak emeryci brytyjscy … jacht ma stanąć przy kei, a wówczas Wiesia elegancko wyjdzie na keję i obłoży cumy. Ma być bezpiecznie, skutecznie, spokojnie i elegancko…

Powiem szczerze, że te dwa tygodnie bardzo rozwinęły mnie żeglarsko…

Sklarowaliśmy jacht i poszliśmy w miasto na jakąś kolacyjkę. Znaleźliśmy klimatyczną pizzerię i tam rzuciliśmy kotwicę.

Rano miało nie być marudzenia, bo kawał drogi przed nami. Ale wyszło standardowo. Port docelowy -Ystad w Szwecji. w prostej linii blisko czterdzieści mil. Śniadanko, kanapki na drogę na drugie śniadanie i w drogę. Wyruszyliśmy o jedenastej.

Wiaterek był idealny – ciepły południowy o sile 18-22 węzły. Postawiliśmy CodeZero i Fayka poleciała jak na skrzydłach… Ostatecznie ma „Żagle Jak Skrzydła„. W pewnym momencie zaczęliśmy rozważać zrzucenie CodeZero, bo wiaterek wzrastał powyżej 25 węzłów. Pomyślałem OK, jeśli utrzyma się przez co najmniej godzinę ponad 25 węzłów lub wzrośnie do 28-29 – zrzucamy i zamieniamy na Genuę… tak się nie stało, a Fayka biła rekordy prędkości. Momentami płynęliśmy ponad dwanaście węzłów. W efekcie do Ystad wpłynęliśmy po siedmiu godzinach. Marina w Ystad – piękna, nowoczesna, przestrzenna – stanęliśmy sobie longside przy głównej kei. Cumy rzuciliśmy, sklarowaliśmy jacht, zjedliśmy kolację. Wiesia położyła się z Kindlem, a ja poszedłem napić się piwka na miasto… zapomniałem głupi, że to Szwecja. Ale miałem już na piwko ssanie… wypiłem więc kufel Staropramena …. za 30 pln 🙁 i wróciłem na jacht.

Wcześnie jeszcze w Rønne rozmawiałem z Wiechem (Pacyfica), który był w Hammershafen z klientami i Wiechu wspominał, że w Ystad nie ma nic ciekawego do obejrzenia. Z jednej strony miał rację, bo to małe portowe miasteczko, ale z drugiej strony ma moim zdaniem ładny ryneczek, ciekawy kościół. Trochę połaziliśmy, wypiliśmy kawkę, zjedliśmy ciasteczko. W Ystad jest darmowy miejski internet więc  pomeldowaliśmy się gdzie trzeba. Potem zrobiliśmy zakupy na ryneczku i w Konsumie. Trochę spacerku i po drugim śniadanku, na które zjedliśmy pyszne sałatki z krewetami ruszyliśmy o pierwszej w drogę. Do przebycia mieliśmy malutki kawałeczek – raptem dwadzieścia parę  mil. Wiesia zarządziła, że płyniemy do Trelleborgu.

Wiaterek troszkę tężał, musieliśmy nieco odejść od brzegu, bo tamte okolice są płytkie. Trzy mile przed Trelleborgiem zobaczyłem ładną marinkę … zaproponowałem nieśmiało, że może tam staniemy … dostałam w łeb … jedziemy do Trelleborgu. Podejście do portu trochę mnie zaniepokoiło – wielgachne falochrony, dwa statki wychodziły dwa wchodziły … coś za duże toto… no i okazało się! W główkach portu wielka tablica … NO YACHTS.

Wjechaliśmy do awanportu wykręciliśmy kółeczko i popłynęliśmy… trzy milki wstecz do proponowanej wcześniej mariny o wdzięcznej nazwie Gislövs Läge 😉

Wiaterek już na dobre się rozkręcił, wjechaliśmy w główki na sporej fali przyboju. Na szczęście marina jest bardzo dobrze zbudowana i w środku było spokojnie … ale nie było wolnych miejsc przy żadnym pomoście. Zrobiliśmy kilka kółek i w końcu stwierdziłem, że staniemy prawą burtą do pirsu pomiędzy kutrem rybackim, a portowym dźwigiem. Uznałem ze nie będziemy „zahaczać” o wymalowane żółtą farbą miejsce pod dźwigiem.

Wiatr już dobrze odpychał więc zrobiliśmy jeszcze jedno kółko, przygotowaliśmy cumy omówiliśmy dokładnie manewr. Doszedłem dziobem po skosie – tak że Wiesia mogła rzucić cumę dziobową i wyjść na keję, po obłożeniu cumy na polerze jacht na niej zawisł odpychany od kei… Poczekałem spokojnie aż wszystko się ustabilizuje i podałem Wiesi na keję długą linę. Wiesia obłożyła ją na wysokości rufy na polerze. Przeprowadziłem tę linę przez kluzę na kabestan elektryczny ….. guziczek …. bzzzzzzzzzzz i Fayeczka pięknie dojechała rufą do pirsu. Podałem Wiesi cumkę, obłożyliśmy ją, dołożyliśmy jeszcze dwa szpringi, jeszcze jedną cumę na rufie i trochę odbijaczy, bo wiatr coraz bardziej się wzmagał. Cały manewr może nie był książkowy, ale za to sprawny, bezpieczny i skuteczny.

Stoimy.

Wypływając z Ystad zapomniałem oddać kartę TallyCard. Dla niewtajemniczonych w coraz większej liczbie marin za prąd, wodę i inne można płacić czipową kartą o nazwie TallyCard. Karty te kupuje się w automatach płatniczych w marinie, lub u bosmana. Są to karty typu przedpłaconego – trzeba ją „nabić” zanim się z niej skorzysta. Myślałem, że są uniwersalne i można z nich korzystać we wszystkich marinach jednak nie. Mają rodzaj „simlocka” są przypisane do konkretnej mariny. Więc moja karta z Ystad z ponad stu koronami była praktycznie psu na budę.

Była 19-ta wtorek pierwszego września. Zapłaciłem za marinę w automacie, podłączyłem prąd, sklarowaliśmy jacht i przygotowaliśmy kolacyjkę. Po kolacji sprawdziłem pogodę na jutro … niestety wiatr miał tężeć …

W środę zgodnie z zapowiedziami wiatr stężał. Dawało trochę ponad 30 węzłów, czyli robiła się siódemka w skali Beauforta. Żadna frajda wychodzić w takich warunkach w morze. Uznaliśmy więc, że idziemy na spacer do Trelleborgu.

Cały spacerek, to ponad piętnaście kilometrów więc dość „dokładnie rozprostowaliśmy nogi”. Miasto raczej słabe … portowe, przemysłowe miasto zdecydowanie bez ambicji turystycznych. Za to okolice wzdłuż trasy spaceru bardzo ładne, zadbane, utrzymane … takie skandynawskie. Jedna z głównych ulic Trelleborgu zaskoczyła nas liczbą salonów fryzjerskich. Wyglądało tak, jak gdyby nie było w mieście innego pomysłu na biznes. Nie liczyłem, ale na pewno było ich ponad pięćdziesiąt.

Po powrocie na łajbę nic nam się już nie chciało … jeść też nie, bo zjedliśmy wcześniej po sporym kebabie i skorzystaliśmy z internetu w barze…. musiałem ściągnąć uaktualnienie map do Navionics na moim tablecie.

Postanowiliśmy z Wiesią robić nic do kolacji, a po kolacji kontynuować te czynności…

Nazajutrz w środę wiatr pięknie się uspokoił – kierunek doskonały dla naszych planów – wschodni do południowego. Port docelowy Malmö. Do przepłynięcia raptem 25 mil.

Wyruszyliśmy około jedenastej po posilnym śniadanku. Darek podesłał nam na WhatsAppie rekomendację kanału Falsterbokanalen pozwalającego ominąć półwysep (a w zasadzie wyspę) Skanör-Falsterbo i zaoszczędzić blisko dziesięć mil w drodze do Malmö.

Most na kanale jest otwierany o pełnych godzinach więc chcieliśmy zdążyć na pierwszą. Zdążyliśmy … prawie … pod mostem byliśmy minutę po pierwszej, ale zdaje się, że jeśli obsługa nie widzi jednostek czekających na otwarcie mostu kilka minut przed pełną godziną … to nie otwiera. Nie otworzyli.

Godzinka czekania…

Chciałem przycumować się do pala tuż przy moście, ale wiatr i prąd w kanale bardzo to utrudniał. Zacząłem się denerwować na Wiesię, że nie zaczepiła nas do ucha na tym betonowym palu – Wiesia wkurzyła się na mnie, że niepotrzebnie kozakuję i zaraz poryję burty i dziób o beton… dyskusja zrobiła się „dynamiczna”. Myślę, że to wina naszego wkurzenia na nieotwarty most. Popłynęliśmy dalej stanęliśmy przy malutkim pomoście.

Zrobiliśmy sobie kawkę .. emocje nieco opadły. W sumie był to jedyny raz, gdy się pokłóciliśmy na całym rejsie.

O za dziesięć druga pokazaliśmy się przy moście i  tym razem otworzyli… zaczęło mżyć…

Do marinki w Malmö dopłynęliśmy tuż przed osiemnastą. Mżawka ustała… wiatr też.

I tu klasyczny problem marin skandynawskich… brak miejsca na łajbę o szerokości Fayki.

W całej marinie było ze dwadzieścia miejsc wolnych … zdaje się, że we wrześniu to już „svensony” parkują jachty na zimę i na te dwadzieścia miejsc może z cztery nadawały się dla Fayki. Więc bez grymaszenia „wbiliśmy” się w wolną dziurkę koło sympatycznej parki Szwedów. Pani nawet odebrała od nas cumki. i powiedziała „dzień dobry”.

Po sklarowaniu jachtu poszedłem zapłacić, ale „płacomat” był zepsuty … wróciłem na łajbę. Myśleliśmy o wyjściu do miasta, ale zaczęło lać. No to cóż, kolacyjka na jachcie i słodkie napieszczanie się tym bezruchem https://www.youtube.com/watch?v=nzlDYKR5otM 😉

Nazajutrz w piątek byliśmy umówieni w Kopenhadze w marinie Lanegline z moim kolegą Torbenem.

Z Malmö do Kopenhagi jest nieco ponad dwanaście mil więc myśleliśmy by rano jeszcze skoczyć na miasto … ale nadal lalo… i to z piorunami. Około południa wypogodziło się, pogadaliśmy chwilkę miło z sąsiadami, poleciałem zapłacić za marinę. Po pierwszej zjedliśmy obiadek i w drogę.

Wejście do portu w Kopenhadze jest osłonięte sztuczną wyspą. Od północy mogą wchodzić tylko duże statki. Małe jednostki muszą wchodzić od południa dość wąskim, ale znakomicie oznakowanym kanałkiem. Najpierw podpłynęliśmy od północy, ale pojawił się patrol straży przybrzeżnej. Sprawdziłem jeszcze raz w locji i już wiedziałem, że to nie tędy droga. Straż czekała. Więc wyraźnie odpłynąłem i skierowaliśmy się do kanałku na południu. Dali sobie z nami spokój…

Do marinki dopłynęliśmy o osiemnastej. Langline jest najbardziej centralną mariną w Kopenhadze. Znajduje się jakieś dwieście metrów od Syrenki. Torben załatwił dla nas rezerwację miejsca. Opisał gdzie to jest, miało nawet być podpisane, ale nie mogliśmy go znaleźć. Ponieważ jak wiecie byliśmy tylko we dwójkę, nie mogliśmy za bardzo grymasić i w końcu zacumowaliśmy w takim miejscu, które było dla nas najwygodniejsze. Potem okazało się, że „nasze” miejsce jest cztery jacht na lewo, ale było zasłonięte przez dość długi jacht. Sklarowaliśmy jacht i zadzwoniłem do Torbena. Torben z żonką przyjechali po półgodzinie. Posiedzieliśmy sobie jakiś czas, spożyliśmy flaszeczkę znakomitego winka. Torben nazajutrz startował na swoim pięknym drewnianym jachcie w klubowych regatach. Zaproponował mi czy nie zechciałbym z nimi się pobawić. Rzut oka na Wiesię … leć, leć zabaw się trochę. Hi hi hi. No to się z Torbenem umówiliśmy.

Rano o wyznaczonej godzinie stawiłem się w pełnym rynsztunku bojowym na jachcie Torbena. Pinia jest trzydziestopięcioletnim drewnianym jachtem regatowym. Została zbudowana po to by się ścigać i wygrywać. I robi to skutecznie do dzisiaj…

W załodze był Torben, dwóch jego kolegów Peterów i ja. Torben poszedł na odprawę, a my z Peterami klarowaliśmy jacht. Po powrocie Torben omówił z nami strategię i popłynęliśmy na linię startu. Ja byłem za sterem, Torben dowodził. Przez linię startu przeszliśmy idealnie na pierwszej pozycji. Od razu odpaliliśmy spinaker i wyrwaliśmy do przodu. A, zapomniałem napisać – w regatach uczestniczyło ponad pięćdziesiąt jachtów…

Napieraliśmy zdecydowanie, prowadząc … aż do miejsca, w którym wjechaliśmy na rutę statków … a tam akurat na kursie zderzeniowym z nami znalazł się tankowiec. Musieliśmy go ominąć, spinaker zgasł, potem się na chwilkę zawinął, przeszliśmy za rufą tankowca. Inne jachty będące w tyle za nami nie musiały nic robić, bo tankowiec przejechał im spokojnie przed dziobami. To niestety sprawiło, że spadliśmy na piątą pozycję. Na prowadzenie wysunęły się dwa nowe regatowe jachty, jeden z zawodową załogą regatową, drugi z facetem, który trenuje zawodniczo przygotowując się do regat samotników.

Torben był zły. Ale walczyliśmy dalej. Do końca regat konsekwentnie zmniejszaliśmy dystans do prowadzących i ostatecznie ukończyliśmy na trzecim miejscu. Trasa regat miała ponad czterdzieści mil, a my to przejechaliśmy w niecałe cztery godziny. Pinia pruła cały czas około 12-14 węzłów. Czasami szybciej. Co ciekawe trzydziestopięcioletni jacht podejmował wyrównaną walkę z nowiutkimi konstrukcjami. Oczywiście miał znakomitą załogę 😉

Po powrocie na Faykę odświeżyłem się i poszliśmy z Wiesią na spacer do miasta.

A wieczorem…. była impreza po regatowa…. oj działo się działo. Duńczycy naprawdę umieją się bawić, było mnóstwo żarcia, alkoholu, muzyka, tańce, pogaduchy … jak normalni żeglarze… Najpierw jechaliśmy po piwku, potem winko, potem pojawiła się trzyczwartowa flaszeczka zmrożonej Wyborowej – zupełnie nie wiem jakim cudem. Gdy we czterech – Torben, Peter, Peter i Ja zaczynaliśmy naprawdę się rozkręcać nasze żony jak na komendę zarządziły „powstań – wymarsz do miejsca zakwaterowania” 🙁

Na jachcie wylądowaliśmy gdzieś około trzeciej nad ranem …

Niedziela została przeznaczona na dojście do siebie, spokojne zwiedzanie, zakupy.

W poniedziałek zaplanowane było tylko 25 mil, więc nie było ciśnienia na wczesne wypływanie. Ruszyliśmy o jedenastej, a około siedemnastej zacumowaliśmy w sympatycznej marinie Køge.

Zrobiliśmy obiadokolację, po czym ja poszedłem się przejść, a Wiesia oddala się lekturze.

Rano we wtorek zwiedzanie Køge, zakupy a 14-tej wyruszyliśmy do Rødvig. To niecałe 20 mil od Køge. O 19:39 zacumowaliśmy w porcie rybackim – na lewo od wejścia. Była bardzo ładna miejscówka do stanięcia longside. Kolacyjka i lulu…

Rødvig został nam polecony jako miejsce, gdzie są bardzo malownicze klify kredowe z łatwym podejściem, gdzie można obserwować i dotykać z bliska struktur skał kredowych poprzeplatanych krzemieniem. Raniutko po śniadanku poszliśmy na spacer plażą… nie zawiedliśmy się, nie dość, że widoczki piękne, to jeszcze w skałach na wysokości oczu można było podziwiać w odciski w kredzie przedhistorycznych muszli rozmaitych amonitów i innych stworów.

Przed dwunastą byliśmy na pokładzie… bo do przebycia był znów ogromny dystans dwudziestu mil 😉

Wyruszyliśmy, by na słynnej wyspie Møn zacumować o godzinie 16:30-tej w marinie Klintholm. Po drodze mijaliśmy słynne, imponujące, stu metrowe, kredowe klify.

Marina Klintholm jest bardzo ładna, malowniczo zakomponowana, z labiryntem kładek, łączących pomosty w różnych częściach mariny. Ponoć w sezonie jest często zatłoczona, ale w wrześniu była prawie pusta 😉 Było może z dziesięć jachtów – w większości niemieckich.

Po sklarowaniu jachtu spacerek, potem kolacyjka, trochę czytania i lulu.

Rano po śniadanku poszliśmy na dłuższy spacer i zrobiliśmy zakupy w lokalnym sklepie.

Co ciekawe nie było już żadnego jachtu w marinie – wszyscy gdzieś wyparowali o świcie.

Trzeba się było zbierać, do przepłynięcia zaplanowany był olbrzymi dystans trzynastu mil!

Najpierw podpłynęliśmy do stacji paliwowej i zatankowaliśmy paliwo.

Z mariny wypłynęliśmy po dwunastej, a do portu Hesnæs wpłynęliśmy około szesnastej… Wiało już solidnie… Na kei stała sympatyczna Pani i przywitała nas po polsku! Odebrała od Wiesi cumę. Okazało się, że w raz z mężem podróżują po Danii kamperem i gdy zobaczyli wpływający jacht z polską banderą – Ania pobiegła przywitać się….

Po zacumowaniu uznałem, że stoimy tak, iż należy nam się Karny Ku..s. Zajmowaliśmy miejsce na trzy jachty. Trzeba było się przestawić. Wprawdzie w marinie nie było nikogo innego, ale nie znaczyło to, że nie przypłyną inne jachty. A wiaterek już miał trzydzieści węzełków i odpychał jacht od kei. Jeśli poluzuję cumy to kiszka popłynę na środek mariny i dopiero narobię kaszany. Trzeba było wrócić do wiedzy z kursu żeglarskiego. Lekcja – manewry z użyciem lin i cum. Zastosowałem klasyczny manewr z brestem wydawanym z burty. A teraz po ludzku… Wiesia była na jachcie z włączonym silnikiem, ja na kei. Na burcie na środku długości jachtu jest knaga. Do niej przywiązałem cumę, a jej drugi koniec na kei do polera na wysokości dziobu. Następnie poluzowałem cumę rufową i dziobową, ale cały czas miałem te cumy pod kontrolą. Jacht zawisł na cumie „burtowej” – brescie równolegle do kei w odległości około pięciu metrów od niej. W ty momencie Wiesia dała silnikiem do przodu. Jacht pojechał do przodu o pięć metrów napinając brest i dojeżdżając do kei. Wtedy ja mocowałem cumy na dziobie i rufie. Potem znowu przekładka brestu z burty do przodu i kolejne pięć metrów. Po czterech takich przekładkach Fayka stała elegancko o dwie długości kadłuba w przód robiąc miejsce na jeszcze dwa jachty.

Potem elegancko obłożyliśmy wszystkie pozostałe cumy i szpringi. Po wszystkim poszedłem się przejść. Spotkałem tam Anię i Michała, pogadaliśmy. Jako że byliśmy jedynymi  ludźmi w marinie zaproponowałem byśmy zjedli wspólnie kolację. W tym czasie pojawiła się Pani bosman i trzeba było zapłacić. Okazało się, że jest to pierwsza marina w Skandynawii, która nie akceptowała kart kredytowych … tylko gotówka… wysupłaliśmy nasze ostatnie euraski i po jakimś zbrodniczym kursie zapłaciliśmy… to był mały zgrzyt….

W tym czasie przypłynęły jeszcze dwa jachty. Dobrze, że zrobiłem miejsce …

Ponieważ Wiesia, szczególnie jesienią, odczuwa nieprzeparte ciśnienie na zbieranie grzybów, gdy tylko wspomniałem, że Michał, tu niedaleko w lesie nazbierał ich całkiem sporo, zostałem wyciągnięty do lasu. Udało mi się nawet znaleźć jednego prawdziwka i kilka maślaków. Wiesia też znalazła kilka i następnego dnia mogłem się delektować jajecznicą z grzybami na śniadanie i zupą grzybową na obiad. Było warto łazić po tym lesie.

Kolacja z Anią i Michałem udała się znakomicie. Michał emerytowany kapitan, oboje doświadczeni żeglarze … świetnie się rozmawiało. Trochę popiliśmy hi hi hi.

W nocy wiatr się nasilił. Wiała ósemka do dziewiątki, a fale przelatywały przez falochron. Rano było gorzej… dziewiątka się ustabilizowała… o wypływaniu nie było mowy.

W tym momencie wiedziałem dlaczego wszystkie niemieckie jachty prysnęły o świcie z Klintholmu. Chcieli zdążyć do Niemiec przed pogorszeniem pogody…

Planowałem, że może na noc wypłyniemy, ale wiatr był nadal mocno niefajny. Szczególnie, że byliśmy tylko we dwoje. Około siedemnastej przyszedł tym razem pan bosman i powiedział, że mamy zapłacić za kolejną dobę. Powiedziałem, że nie mam gotówki, ale mogę zapłacić kartą lub złotówkami. On na to, że nie obchodzi go to nic. Mają być korony albo dwanaście euro w gotówce. Ja, że nie znalazłem bankomatu. On, że nie ma bankomatu, najbliższy jest 25 km stąd i że miałem czas by tam pojechać, ja na to że faktycznie, ale po pierwsze nie spodziewałem się iż w Danii może być marina, gdzie nie akceptują kart kredytowych i że nie miałem też gotówki na autobus. On na to, że to mój problem i albo wypad albo płacę. Ja na to, że nie mogę wyjść teraz w morze, bo warunki są ciężkie. On, że go to nie obchodzi mam dawać kasę. Ja na to już wściekły mówię, że może wołać policję, bo ja nie wypłynę. On na to, że on ma tu władzę policjanta i może mi wlepić mandat 2000 koron. Strasznie się zagotował… jak by mu te dwanaście eurasków brakowało do flaszki… Nadął się i powiedział, że mam godzinę by, albo wypłynąć albo wrzucić mu do skrzyni pocztowej na płocie 12 euro, lub odpowiednią ilość koron. Adres znajdę na budce bosmanatu. I poszedł.

Podszedłem do jachtu, który zacumował za Fayką, wcześniej pomagałem im przy cumach i prądzie, i zapytałem, czy mają może pożyczyć dwanaście euro. Powiedziałem, że od razu mu zrobię przelew. Albo może ma konto na paypalu, to mu przeleję. Okazało się, że niemieccy żeglarze są bardzo uczynni. Pan poratował mnie tuzinem eurasków, a ja mu zaraz je zwróciłem paypalem. Zresztą Pan nazywał się Thomas Jablonsky 😉 Poleciałem do bosmana, wrzuciłem mu do skrzynki myśląc … albo nie napiszę Wam co myślałem.. to kulturalny blog…

Wieczorem przygotowałem jacht do płynięcia w cięższych warunkach, zdjąłem CodeZero i zwinąłem do worka, poprawiłem wszystkie mocowania, linki, krawaty.

Tym razem nie było żartów do Stralsundu pięćdziesiąt mil, po otwartym morzu dość mocno rozbujanym… musimy jechać z samego rana.

Sobota rano pobudka przed szóstą, śniadanko, kanapki, kawa, herbata do termosów i w drogę. O siódmej wyruszyliśmy.

Choć wiatr był niesprzyjający i niestety całą drogę płynęliśmy na silniku, to jednak na tyle osłabł, że przyświecające słońce sprawiło, iż płynęło się zaskakująco przyjemnie. Cała podróż zajęła nam jedenaście godzin. Ostatnie osiem mil  po malowniczych rozlewiskach i płyciznach parku narodowego Rugii. I cały etap z Wiesią zakończył by się szczęśliwie gdyby Sławusiowi nie zachciało się tuż przed wejściem do mariny sprawdzić czy ster strumieniowy działa prawidłowo. Ale jakoś zapomniałem, że bukszpryt jest opuszczony i łańcuch od niego zwisa w wodzie…. i …. wkręcił się w śrubę od steru strumieniowego. Potem, gdy Darek poświęcił się i wymacał z kei pod wodą zdiagnozował, że ogoliło łopatki śrub do łysa 🙁

Poleciały słowa powszechnie uważane za mocno nieparlamentarne….

A cumowanie w marinie Stralsund musieliśmy wykonać „oldskulowo” bez takich tam wynalazków jak strumieniówka …

Zacumowaliśmy elegancko! Godzina 18:40.

Załoga na ostatni etap już przyjechała. Darek z Elą oraz Hania. Troszkę się szukaliśmy po marinie i w końcu się odnaleźliśmy.

Fayka nagle zapełniła się ludźmi Darek z Elą zajęli kabinę dziobową, a Hania wylosowała mesę. A Wiesia zaczęła jęczeć, że nie che jej się wracać do roboty, że najchętniej to by z nami popłynęła dalej i takie tam. W sumie nie ma co jej się dziwić… po trzech tygodniach na łajbie można się wciągnąć…

Ale jeszcze nie pożegnaliśmy się… niedziela była przeznaczona na wspólne zwiedzanie. Gwoździem programu było Ozeaneum. To trzecie pod względem wielkości oceanarium w Europie po Lisbonie i Walencji. W sumie, to nie wiem czemu nie bylem w Walencji w oceanarium … miałbym zaliczone wszystkie trzy 😉 Potem mały spacerek po Stralsundzie… Darek z Elą polecieli jeszcze zwiedzić muzeum morskie.

Po obiadku Wiesia wsiadła do swojego autka (którym przyjechała do Stralsundu Hania z Elą i Darkiem), załadowaliśmy jej bagaże i Wiesia ze smutkiem w oczach pojechała do Szczecina – gdzie miała mieć biznesowe spotkanie.

A Wiesia do doskonała żeglarka, świetnie sobie radziła manewrując między statkami… bez strachu w sercu.

Wieczorem zatankowaliśmy wodę do obu zbiorników. A byłbym zapomniał – rano Darek odplątał łańcuch ze śruby steru strumieniowego.

O 9:00 ruszyliśmy … wiatr był niekorzystny, trochę zbyt nieśmiało operowałem silnikiem i zamiast wypłynąć z pomiędzy pomostów znaleźliśmy się po przeciwnej stronie między pomostami. Przydała by się ta strumieniówka. Ale kilku niemieckich żeglarzy na kei rzuciło się nam na pomoc i po chwili Fayka wypłynęła z mariny. Wielkiego obciachu nie było 😉

Początkowo planowaliśmy, że ze Stralsundu popłyniemy na Bornholm, gdzie wysadzimy Elę na prom. Ale szczęśliwie okazało się, że Ela ma więcej czasu niż zakładaliśmy. Ponieważ ani Ela, ani Hania, ani Darek nie byli w Kopenhadze postanowiliśmy zrobić traskę powrotną, jako lustrzane odbicie naszej trasy z Wiesią hi hi hi.

Pierwszy port docelowy – Klintholm – dystans bliski 50 mil, czas płynięcia dziewięć godzin.

Marinka była troszkę bardziej zapełniona niż ostatnio, ale wpasowaliśmy się w bardzo wygodne miejsce. Był już wieczór – więc kolacyjka, seans filmowy – Sławek Ciuńczyk Entertrainment zaproponował pierwszy odcinek brytyjskiego mini serialu Black Mirror.

Nazajutrz wiało mocno. Ponieważ nigdzie się nam nie spieszyło postanowimy zostać i zwiedzić okolice. Wyciągnęliśmy rower – Hania wybrała kolarstwo… my z Elą i Darkiem poszliśmy na dłuuuuuugi spacer plażą. Co najmniej pięć kilometrów w jedną stronę. Doszliśmy do lasu. Oprócz wiatru było bardzo ciepło. Tak ciepło, że napotkaliśmy wygrzewającą się żmiję zygzakowatą. Pozdrowiliśmy się przyjaźnie i oddaliliśmy w przeciwne strony … w miarę energicznie 😉

Potem obiadek, a potem intensywne nic nie robienie …

Nazajutrz powtórka z rozrywki … najpierw do CPN’u, a potem w drogę. Zwinęliśmy się już o dziewiątej rano. Port docelowy – Rødvig.

Płynęło się bardzo spokojnie 25 mil – niecałe pięć godzin. Ty razem w Rødvig w części rybackiej nie było miejsca stanęliśmy więc w części żeglarskiej – droższej… Zjedliśmy obiadek i poszliśmy zwiedzać kredowe klify. A wieczorem kolacyjka, piweczko i ciąg dalszy serialu.

Rano nie było wylegiwania, bo w planie rejs od razu do Kopenhagi – trzydzieści pięć mil. Wypłynęliśmy troszkę po dziewiątej. Wiatr wyśmienity baksztag 16-18 węzłów. Do Kopenhagi dopłynęliśmy na siedemnastą. Zacumowaliśmy oczywiście w marinie … Langline 😉

Ela z Darkiem poszli zwiedzać, Hania czatować, a ja napieszczałem się tym bezruchem…

Wieczorkiem kolacyjka i seansik. To była sobota 17 września.

Niedziela – zwiedzanie Kopenhagi, spacery, zakupy uzupełniające i takie tam…

W Langlinie podobnie jak w innych marinach Skandynawii popularne jest cumowanie dziobem lub rufą do kei, a przeciwny koniec jachtu do boi. Skandynawowie powszechnie używają do łapania boi długich stalowych haków – nazywanych u nas pogrzebaczami. W taki pogrzebacz zaopatrzyłem się przed rejsem. Gdy cumowaliśmy rano w sobotę pogrzebacz zaczepiony o boję nie wytrzymał naporu Fayki i …. rozprostował się! Trochę powalczyliśmy – wiatr nam przeszkadzał, ale daliśmy radę zaczepić się ponownie – tym razem samą liną – długą liną ze starych szotów. Niestety, gdy wróciliśmy z niedzielnej wycieczki lina była zerwana – przetarła się na boi, a Fayka opierała się burtą o sąsiedni jacht. Na szczęście wyłożyliśmy na burtach wszystkie odbijacze. Znowu operacja podciągania się do boi. Tym razem założyłem pogrzebacz, ale nie napinaliśmy już tak bardzo cumy. Mam też pomysł jak go wzmocnić – trzeba się będzie uśmiechnąć do Panów z Zakładu Żarna.

Wieczorem kolacyjka, piwko i… sami wiecie co 😉

W poniedziałek, bez zbędnego ciśnienia (zaplanowane było tylko 20 mil) wyruszyliśmy w stronę Szwecji. Wypłynęliśmy w południe, a do mariny Skanör dopłynęliśmy przed osiemnastą. Miejsca praktycznie nie było (znowu szerokość Fayki). Przycupnęliśmy na chwilkę przed jachtem zacumowanym na środku pirsu, delikatnie go przesunęliśmy na cumach wstecz i sami wpasowaliśmy się w zrobione miejsce. Na upartego to pewnie i trzeci jacht by się zmieścił. Po sklarowaniu jachtu poszliśmy sobie na spacerek. Po drodze  zarezerwowaliśmy stolik na kolację w miejscowej restauracji. Na łajbę wróciliśmy dość późno i poszliśmy spać.

Nazajutrz do zrobienia troszkę większy dystans 45 mil – port docelowy Ystad. Wypłynęliśmy o 10:30, a zacumowaliśmy 19:30. Sklarowaliśmy jacht, kolacyjka, filmik i  lulu.

Zdaje się, że jeszcze nie chwaliłem Eli, a powinienem to zrobić już dawno. Ela nie dość, że świetnie sprawdzała się jako żeglarka przy sterowaniu i manewrach to jeszcze dbała o nas w kambuzie… a miałem kurcze coś schudnąć 😉 A jej peperonata .. mmmm marzenie. Mam nadzieję, że Eli też się podobało.

Generalnie w czasie tego etapu obijałem się nieprzyzwoicie. Dziewczyny dużo sterowały, Darek pilnował spraw, a ja leniuchowałem… Bardzo się cieszę, że Hania chętnie pływa ze mną. Nie sądzę by było wiele córek, które lubią żeglować z ojcem. A do tego Hania jest świetną żeglarką. Mil, godzin i doświadczenia ma tyle, że spokojnie może robić sternika morskiego. Muszę ją po namawiać…

W Ystad moglem oddać kartę TallyCard i odzyskać sto koronek. Rano poszliśmy na spacerek i małe zakupy w Konsumie. W południe wystartowaliśmy w kierunku Bornholmu. 35 mil do Hamerhafen dopłynęliśmy po sześciu i pół godzinach. Marina nowa, wygodna… ale nie mogliśmy znaleźć gniazd do prądu. Dopiero po jakimś czasie odkryłem, że lampy oświetlające keję w ścianie z kamienia mają odchylane metalowe żaluzje za którymi są skrzynki energetyczne. Marina jest malowniczo położona u podnóża zamku. Wybraliśmy się wspólnie na wieczorną wycieczkę do zamku. Gdy doszliśmy zrobiła się ciemna noc. Duchów nie stwierdzono! Na łajbę wróciliśmy przy latarkach 😉

Kolacyjka, piwko i … kto zgadnie co jeszcze ?

Na wtorek 22 września zaplanowaliśmy niecałe trzydzieści mil z postojem na Christiansø. Ostatecznie każdemu się należy … dla mnie to już czwarta wizyta na tej wysepce hi hi hi.

Oblecieliśmy co trzeba, zwiedziliśmy. Zrobiliśmy obiadek i dalej w drogę. Przez całą drogę na Christiansø wiało solidnie, a teraz pod wieczór zaczynało się rozwiewać mocniej… gdy dopływaliśmy do Svaneke fale były dość uciążliwe i wiatr też dawał się we znaki. Na szczęście wiało z południowego zachodu więc przy samej wyspie było w miarę spokojnie – wyspa osłaniała nas trochę. Ale była już dwudziesta i nastały egipskie ciemności. Płynęliśmy na światła wejściowe portu. Jak to jest przyjęte płynąłem zgodnie z zasadą zielone do zielonego czerwone do czerwonego … tylko … czerwona latarnia główek portu nie paliła się, za to na czerwono świeciła lampa nabieżnika oddalona jakieś trzy kable w lewo od wejścia do portu. Pamiętałem doskonale wejście do Svaneke – wszak byłem tam wiele razy i o mała ta moja rutyna nie zgubiła nas. Płynąłem na tę czerwoną lampę chcąc łukiem ominąć północny falochron i jakoś ta lampa mnie hipnotyzowała. Byłem jak zauroczony dopiero w ostatnim momencie ocknąłem się przyjrzałem dokładnie mapie na Chartploterze i w ostatniej chwili dałem wstecz i odbiłem w prawo. Do skał było może z pięćdziesiąt metrów. Byłby obciach na pełny gwizdek. Kolejny polski jacht rozbił się na Bałtyku… Znowu lekcja odebrana. Przy podejściu do portu nie ufać rutynie!

Po zacumowaniu miałem ochotę tylko na parę piwek i ochłonięcie.

Nazajutrz Ela miała prom z Nexø. Zastanawialiśmy się, czy tam płynąć, czy pojechać autobusem, taksówką. Ostatecznie Ela i Darek uznali, że przespacerują się – to raptem 6 km. Darek wziął ze sobą rower, by powrót uczynić przyjemniejszym…

Ale wcześniej oczywiście zwiedzanie, spacery, obowiązkowy posiłek w słynnej wędzarni. Na Bornholmie podaje się śledzia wędzonego w specyficznej postaci: kromkę ciemnego chleba smaruje się grubo masłem, na to wykłada się rozłożonego wędzonego śledzia – bez skóry i bez ości. Posypuje się to drobno krojoną cebulką i rzodkiewką ze szczypiorkiem, na wierzch wlewa się żółtko jajka i całość posypuje grubą morską solą. Niebo w gębie! sól jest potrzebna, bo ich wędzone śledzie wcale nie są słone. Pycha!

Po powrocie Darka wypiliśmy parę piwek kolacyjka, seansik i spać…

Rano w czwartek przygotowaliśmy łajbę do ostatniego etapu i o dziesiątej oddaliśmy cumy w Svaneke obierając kurs na Półwysep Helski.

Wiaterek odkręcił się i tak jak w tamtą stronę płynęliśmy z wiatrem tak teraz wracaliśmy … też z wiatrem… po 33 godzinach i 152 milach szczęśliwie zacumowaliśmy na swoim miejscu w Górkach Zachodnich.

Był piątek 25 września godzina 18:30. Jacht s/y Fayka po sześciu tygodniach rejsu znowu w domu. To był mój najdłuższy rejs w życiu. Równocześnie najprzyjemniejszy. Ale to przede wszystkim zasługa wspaniałej załogi Wiesi, Darii, Karola, Jureczka, Hani, Eli i Darka.

Sklarowaliśmy jacht, zrobiliśmy kolację  i poszliśmy spać. Rano załadowaliśmy się do aut i ruszyliśmy do domów. Byłem bardzo zadowolony, bo tego dnia Wiesia miała urodziny i udało się nam nie spóźnić…

Fayka przepłynęła łącznie 896 mil w czasie 232 godzin.

Potem miałem jeszcze trzy malutkie rejsiki po zatoce.

W pierwszy weekend października pracowałem na łajbie, gdy zadzwonił Piotr Kuźniar i namówił mnie do przypłynięcia do Pucka na zakończenie spotkania Selmowiczów. Odpaliłem motorek i popłynąłem … wiatru nie było. Posiedzieliśmy, podgadaliśmy, wypiliśmy wspólną kolację. A nazajutrz  zabrałem pełną łódkę jachtostopowiczów do Gdańska.

W środkowy weekend października 16-18 wybraliśmy się z przyjaciółmi Leną i Mariuszkiem na mały rejs po zatoce. Celem tego rejsiku było sprawdzenie dwustronne, czy im się spodoba bycie i pływanie na łajbie, a nam z Wiesią czy się spodobają tacy załoganci. Lena i Mariusz wybierają się z nami w tym roku na „fiordowy” etap rejsu z Oslo do Bergen. Moim zdaniem nadają się doskonale, a ponieważ podtrzymują swoją chęć płynięcia więc myślę, że im też się spodobało… Załoga zamustrowała się w piątek wieczorem. W sobotę rano popłynęliśmy do Helu, tam poszliśmy rozprostować nogi, potem popłynęliśmy do Jastarni, gdzie zostaliśmy na noc. W Niedzielę powrót do Górek. Było bardzo przyjemnie choć pogoda nas przygotowywała do tej „bergeńskiej”.

Na koniec października z chłopakami zrobiliśmy sobie rejs na zamknięcie sezonu. Taka zwykła przepływka po zatoce jak wyżej. No i uczciliśmy godnie udany sezon żeglarski…

Fayka łącznie przepłynęła już ponad 3,5 tysiąca mil. To tak jak z Portugalii na Kubę 😉

Trzynastego listopada wyjąłem łajbę z wody – trochę na wariata, ale był dźwig i nie można było grymasić.

W następnym tygodniu poleciałem do Londynu odebrać rowerek składany na Faykę. Dzięki uprzejmości mojej koleżanki Beaty mogłem go tanio przesłać do niej do Londynu, a potem WizzAirem za parę groszy przywieść do domu. Fayka ma już oba rowerki i na oba uszyte są fajne puchate pokrowce.

W kolejnym weekendzie przyjechaliśmy z chłopakami Darkiem i Rafałem ogarnąć wszystko do zimy, sklarować jacht, liny cumy, spuścić płyny wymienić na niezamarzające, zabrać rzeczy z lodówki i z szafek, umyć lodówkę, sprzątnąć łajbę.

No i zaczęły się zwykłe zimowe prace nad projektami elektroniki, ogrzewania, samosteru wiatrowego … nuda panie nuda …

Fotki wrzucę, gdy je uporządkuję.

 

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 9 komentarzy

CZone – jacht inteligentny.

Od czasów dier Fenicjan i drakkarów Wikingów, jednostki pływające troszkę się unowocześniły…

W dużej mierze dotyczy to wszechobecnej elektryki i elektroniki. Dzisiaj każdy jacht, czy to żaglowy czy motorowy ma co najmniej kilkanaście urządzeń elektrycznych. Widać to po standardowych tablicach – wersja dwunastoprzełącznikowa to w zasadzie minimum.

Jak to możliwe spytacie.

Proszę bardzo: oświetlenie, lodówka, GPS, chartploter, instrumenty, oświetlenie kompasu, światła nawigacyjne, światło kotwiczne, światło silnikowe, oświetlenie pokładu, pompa zęzowa, pompa wody słodkiej. To już dwanaście. A gdzie gniazdo 12V np. do laptopa, AIS, radar, echosonda, radiostacja VHF, radio, ogrzewanie, wentylacja komory silnika, wentylacja jachtu, pompa do ścieków, pompa do mycia pokładu, pompa do odprowadzania wody z prysznica, syrena ostrzegawcza. Idąc dalej w stronę komfortu dodamy: ogrzewanie Webasto, winda kotwiczna, ster strumieniowy (nie rzadko dwa), elektryczny kabestan (lub kilka), elektryczna toaleta (na Fayce dwie), zasilanie czujników płynów, inwerter, fishfinder (gdy ktoś poważnie wędkuje), szperacz, kamera cofania, kamera podczerwieni (niezastąpiona przy nocnym cumowaniu) , zamrażarka, ekspres do kawy, czajnik, autopilot, system audio, router WiFi, system alarmowy, radiostacja na fale długie, dedykowany komputer nawigacyjny, na jachtach motorowych – system stabilizacji – tzw. trimtaby, wycieraczki do okien, oświetlenie podwodne (lanserski bajer, ale ludziska montują), elektryczne zawory spustowe (Fayka ma dwa), pompa transferowa do paliwa (czasami jest konieczne stosowanie tzw zbiornika rozchodowego), telefon satelitarny, ładowanie ręcznych VHF, zasilanie anteny telewizyjnej, antena telewizji satelitarnej (wcale nie tak rzadko spotykana), pompa cyrkulacyna cieplej wody, kostkarka do lodu. Nadążacie? Pięćdziesiąt cztery rodzaje urządzeń wymienione ot tak, praktycznie jednym tchem.

Więc dlaczego na jachcie jest to takim problemem, skoro w domu każdy ma kilkadziesiąt urządzeń i nikt nie robi z tego tematu?

Powodów jest kilka.

Po pierwsze – wiele urządzeń jachtowych ma istotne znaczenie dla bezpieczeństwa, czy nawet życia załogi. Gdy w domu zepsuta mikrofalówka wywali nam w nocy korki to sięgniemy po latarkę, odłączymy mikrofalówkę z gniazdka i włączymy bezpiecznik. I po kłopocie. Ta sama sytuacja podczas nocnego podejścia do skalistego brzegu portu w Faro, gdzie falochron najeżony gwiazoblokami tylko czyha na nasz jachcik, a zepsuta lampka wywala nam cały prąd łącznie z nawigacją, może być źródłem sporego stresu dla kapitana i załogi.

I dobrze jeśli tylko stresu…

Dlatego na jachcie KAŻDE urządzenie musi być na swoim własnym bezpieczniku. Wówczas zepsuta lampka wywala swój bezpiecznik, a nie wspólny i reszta urządzeń działa bez problemu.

Drugi powód – to oszczędność energii – jachty przez większość czasu korzystają z energii zgromadzonej w akumulatorach, więc włączanie wszystkich urządzeń niepotrzebnie czerpie z nich energię. Z tego powodu KAŻDE urządzenie musi być na swoim własnym wyłączniku.

Trzeci powód – to oszczędzanie urządzeń. Urządzenia jachtowe są drogie. To każdy wie, a amatorzy jachtów szczególnie. I jak każde urządzenia, podczas pracy zużywają się. A po co używać np. echosondy stojąc w marinie? Nieużywane urządzenia trzeba wyłączać. Dlatego KAŻDE urządzenie musi być na swoim wyłączniku.

Powód czwarty – podział urządzeń na grupy. Nie wszystkie urządzenia są tak samo istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa żeglugi. Co innego GPS, echosonda czy chartploter, a co innego antena telewizyjna, czy system audio Harman-Kardon.

Z tego względu akumulatory na jachtach dzielone są na banki. Np. Fayka ma trzy banki akumulatorów. Nazwałem je SBB, EBB i DBB.

Pierwszy Starter Battery Bank służy tylko i wyłącznie do rozruchu silnika, nie są do niego podłączone żadne inne odbiorniki. Jest też ładowany w pierwszej kolejności. Sprawny silnik na jachcie to najważniejsza rzecz.

Drugi bank Electronic Battery Bank zasila wszystkie urządzenia związane z bezpieczeństwem: instrumenty, systemy nawigacji, światła nawigacyjne, komputer nawigacyjny, VHF’kę…

Ostatni Domestic Battery Bank zasila wszystkie pozostałe urządzenia (czasami nazywany  akumulatorem hotelowym). Z tego względu urządzenia nie mogą być na wspólnym zasilaniu.

Te wymogi oraz duża liczba urządzeń nastręczają sporo problemów projektantom, budowniczym i użytkownikom jachtów.

Wyobraźmy sobie jacht, który ma baterię akumulatorów na rufie, tablice wyłączników i bezpieczników w kabinie w środkowej części jachtu, a światła nawigacyjne na dziobie i rufie. Wówczas z akumulatora idą dwa kable (plus i minus) do tablicy, a od tablicy do każdych świateł idzie oddzielna para przewodów. I tak do każdego urządzenia. Nie można zrobić tego tak jak w domu, czy mieszkaniu, gdzie kable wędrują po kolei od gniazdka do gniazdka jak lampki choinkowe. Niekiedy w celu oszczędności i uproszczenia po jachcie „na skróty” rozprowadza się przewód ujemny, a do tablicy prowadzi się tylko przewód dodatni. Taka instalacja nazywana jest jednopolową. Ma ona tę wadę, że uszkodzenie przewodu „masowego” odcina całą sekcję jachtu. To jest częste zjawisko, a „szukanie masy” jest jednym z głównych zajęć elektryków jachtowych 😉

Jej przeciwieństwem jest instalacja dwupolowa – tam do każdego urządzenia prowadzone są z tablicy dwa przewody dodatni i ujemny. Co więcej oba przewody są rozłączane specjalnymi podwójnymi wyłącznikami i na każdym przewodzie jest oddzielny bezpiecznik.
Są też rozwiązania nieco mniej ortodoksyjne – od tablicy do urządzenia dochodzą dwa przewody – ale bezpiecznik i wyłącznik są tylko na jednym – plusowym. Szyny masowe skupione są w jednej części tablicy. To rozwiązanie podobnie jak instalacja dwupolowa pozwala uniknąć bardzo wrednego problemu – tzw. „pętli masy”. Polega to z grubsza na tym, że nieumiejętnie poprowadzony przewód masy może tworzyć pętle indukcyjne, w których powstają napięcia pasożytnicze. Od tych zakłóceń elektronika jachtowa potrafi kompletnie ześwirować. Usunięcie tych problemów na gotowej instalacji jest zwykle bardzo trudne.

Przebrnąwszy przez te pierwsze rafy natrafiamy na kolejną: wielkość tablicy przełączników i bezpieczników. Mój kolega Volker na swoim pięknym jachcie Elowyn ma na tablicy ponad osiemdziesiąt przełączników. Tablica ma rozmiar prawie metra kwadratowego – nie pamiętam dokładnie, ale chyba sześć kolumn przełączników po piętnaście w kolumnie. Odnalezienie odpowiedniego przełącznika to wodzenie palcem po tablicy i wyszukiwane tego właściwego. Do tego ma jeszcze panel wyświetlania stanu zbiorników i akumulatorów, panel generatora, panel prądu 230V, panel ogrzewania, panel klimatyzacji. Volker to ogarnia, ale dla nowicjuszy jest troszkę przerażające. Ale dzisiaj sporo nieco większych jachtów ma takie tablice.

Teraz wyobraźcie sobie jak ciężko jest taką tablicę okablować. Dochodzi do niej ponad osiemdziesiąt par przewodów. Kable jachtowe są dość grube, bo przy napięciu 12/24 V płyną w nich spore prądy. Na przykład toaleta elektryczna pobiera 21A. Roboczo przyjmuje się, że dla kabla biegnącego w powietrzu, każdy mm2 przekroju to 8 A. Czyli minimalny przekrój do toalety to 2,5mm2. Jeżeli uwzględnimy spadki napięcia przy takim prądzie to kabelek musi mieć 4mm2. Generalnie możecie sobie wyobrazić, że do tablicy dochodzi „pyta” kabli grubości mojego uda. To wszystko trzeba rozkrosować. Aby tablica nie miała rozmiarów połowy jachtu przełączniki na niej są niewielkie. To dodatkowo komplikuje podłączanie kabli. Na dużych jachtach rozwiązuje się to w ten sposób, że dodawana jest strefa pośrednia – zestaw przekaźników i bezpieczników w dedykowanym miejscu. Tam krosowane są wszystkie kable. Najczęściej jest to przemysłowe rozwiązanie na tzw. szynie DIN. Do tablicy doprowadzone są cienkie przewody sterujące przekaźnikami. Okablowanie tablicy jest łatwiejsze, prościej można sterować większymi prądami. Ale w takiej konfiguracji pojawia się kolejna porcja urządzeń (przekaźników) czekających tylko na to by się zepsuć 😉

Na Fayce przyjąłem, że do KAŻDEGO odbiornika idzie oddzielny podwójny kabel. A odbiorników jest łącznie sto trzydzieści. Tablica o rozmiarach metr na dwa wcale mnie nie podniecała. Tego typu rozwiązania z setkami przycisków kojarzą mi się z filmami SF z lat siedemdziesiątych (jak choćby Kosmos 1999), a ja chcę mieć raczej coś z Avatara 🙂 Fayka jest jachtem klasycznym, ale na pokładzie rozwiązania ma w miarę nowoczesne.

Długo szukać nie musiałem. Nowozelandzka firma BEP Marine (obecnie w grupie Marinco) proponuje cyfrowy system rozproszonej dystrybucji energii o nazwie CZone. Podobne systemy oferują też Philippi czy Mastervolt. Jednak po głębokiej analizie rozwiązanie BEP Marine wydało mi się najfajniejsze. No i co najważniejsze BEP Marine to bardzo renomowana, uznana firma.

Idea jest bardzo prosta.

Dostarczamy prąd jednym grubym kablem w okolice grupy odbiorników, a tam „magiczna skrzyneczka” dystrybuuje go bezpośrednio do urządzeń.

Cały system CZone w swojej kanonicznej postaci składa się tylko z pięciu rodzajów urządzeń:

OI – Output Interface – wspomniana powyżej magiczna skrzyneczka. Wchodzą do niej dwa kable: plus zasilana oraz kabel sterujący NMEA2000 (dla niewtajemniczonych – solidny przemysłowy standard komunikacji na jachtach i statkach – mutacja CANBus obecnego w dzisiejszych pojazdach). Wychodzi zaś sześć kabli do urządzeń. Każde z tych wyjść może być indywidualnie konfigurowanie – ma swoją nazwę, charakterystykę elektryczną, zdefiniowany prąd maksymalny, typ i rodzaj zabezpieczenia (np. bezpiecznik zwłoczny 5A), sposób włączania natychmiast lub rozjaśnianie, zdefiniowane alarmy – przeciążenia, braku poboru prądu itd itd. Skrzyneczka dodatkowo mierzy aktualne zużycie prądu na każdym wyjściu i podaje o tym informację zwrotnie przez NMEA2000. Po zdjęciu z niej klapki, naszym oczom ukazują się gniazda sześciu bezpieczników. I to jest coś co mnie zachwyciło w CZone. W razie awarii elektroniki można przełożyć bezpiecznik z położenia dolnego w górne i wówczas podłączamy urządzenie bezpośrednio do zasilania „na krótko” z pominięciem całej elektroniki, choć nadal przez bezpiecznik! Taka koncepcja wpisuje mi się w moje Faykowe zasady, by do każdej istotnej rzeczy mieć rozwiązanie awaryjne – backup. Zresztą wszyscy, dosłownie wszyscy, którym opowiadam o CZone mówią to samo „Taaaaaa pięknie tylko jak ta cała elektronika dupnie to będziesz miał blackout jak za komuny…” A ja na to a nie, bo sobie przestawię bezpieczniczek i będzie cacy.
Powiem też, że rozkręcałem pudełka i wewnątrz zrobione są zgodnie z najlepszymi regułami sztuki inżynierskiej. Więc raczej powinny być trudne do zabicia. Na przykład wyjścia dają do 20A każde, a zastosowane tranzystory MOSFET są na 70A każdy, więc jest ogromny zapas. No i oczywiście są włożone wspomniane bezpieczniki. Wyjścia można łączyć w pary, trójki, itp. Tak więc, gdy mój kibelek potrzebuje nominalnie 21A, musiałem go podłączyć do dwóch wyjść. Na Fayce mam dziewięć OI.

MOI – Motorized Output Interface – mutacja OI dedykowana do sterowania silników. Nie zanudzając Was szczegółami powiem, że można np. sterować silnik w układzie mostka H z PWM. Oznacza to na ludzki język sterowanie obrotami silnika w prawo i lewo z regulowaną prędkością (np wycieraczki, podnoszone klapy, trimtaby)

SI – Signal Interface – skrzyneczka działająca w drugą stronę. Ma sześć wejść na których mierzy sygnały. Mogą to być sygnały z czujników płynów w zbiornikach (w różnych standardach) czujników temperatury, ciśnienia, wychylenia trimtabów, wejścia styków (np zamknięcie klapy komory silnika), prostych włączników. Każde wejście jest oczywiście definiowane, ma nazwę, rodzaju, charakterystykę, a wszystko co SI pomierzyć i wyczuje wysyłane jest do NMEA2000.

MI – Meter Interface – skrzyneczka dokonująca ogólnie pojętych pomiarów źródeł energii elektrycznej. Jednym MI można mierzyć do trzech źródeł energii prądu stałego i do trzech źródeł prądu przemiennego. Dwa źródła każdego rodzaju mogą mieć monitorowany prąd i napięcie, a po jednym tylko napięcie. Dla tych pierwszych, urządzenie mierzy moc pobieraną lub dostarczaną (np przy ładowaniu akumulatorów). Oblicza też ilość energii zgromadzonej w akumulatorach z uwzględnieniem charakterystyki efektywności danego akumulatora. Uwzględnia też współczynnik Peukert’a określający zależność między mocą oddawaną z akumulatora od prędkości oddawania tej mocy. Generalnie im szybciej czerpiemy prąd z akumulatora tym mniej go dostaniemy 🙁 MI pozwala nam w miarę dokładnie wiedzieć ile mamy energii zgromadzonej i na jak długo jej wystarczy przy obecnym zużyciu. MI mierzy też produkcję energii np z paneli solarnych czy wiatroprądnicy.

SCI – Switch Control Interface – skrzyneczka do której można podłączyć do ośmiu przycisków typu Carling. Wpiszcie w googlach w wyszukiwaniu obrazów „Carling Switch” i od razu będziecie wiedzieli o czym mówię. Oczywiście przyciski można też podłączyć do SI, ale one obsługują tylko prostą funkcję włącznika. Natomiast SCI daje pełną kontrolę nad wszystkimi aspektami wyłącznika, jego typem (jest chyba z piętnaście typów), działaniem, funkcjami, nawet podświetleniem i jasnością tego podświetlenia. A podłączenie tych Carlingów jest dziecinnie proste. Producent oferuje specjalne kabelki – z jednej strony mają wtyk Ethernetowy a z drugiej złącze do Carlingów. Kilk, klik i gotowe.

DI – Display Interface – nasze okno do zaglądania do systemu. Dostępne są trzy modele – jeden z ekranem 3,5″ obsługiwany pokrętłem i przyciskami oraz dwa większe 8″ i 10″ dotykowe. Z uwagi na budżet i zajmowaną powierzchnię wybrałem ten najmniejszy. Moduł DI pozwala na sterowanie całą elektryką, odczyty wszystkich urządzeń pomiarowych i sygnałowych, wyświetla powiadomienia i alarmy. Pozwala też na wprowadzanie modyfikacji do konfiguracji sieci.

Te moduły pozwalają na zbudowanie kompletnego systemu zarządzania energią i mediami na jachcie.

Są jeszcze dostępne moduły obsługi prądu przemiennego ACMI – jednak są to moduły dość kosztowne i w sumie nie zdecydowałem się na ich zastosowanie. Wprawdzie moduły są bardzo fajne, ale Fayka ma relatywnie mało odbiorników AC.

Kolejne moduły to interface do systemu MasterBus Mastervolt’a oraz moduł WI – Wireless Interface – pozwalający na użycie iPad lub iPhone jako kolejnego Display Interface. W planach jest wersja na Androida – gdy się pokaże to wtedy kupię ten moduł WI 😉

Jak to wszystko działa?

Ano całkiem prosto.

Producent dostarcza program na peceta, w którym konfigurujemy nasz system.
Generalnie podstawą konfiguracji jest „Obwód” (ang. Circuit). Obwód składa się z odbiornika i wyłącznika. To oczywiście w uproszczeniu, ale od tego należy zacząć. No bo skoro mamy na jachcie lodówkę, to trzeba móc ją jakoś włączyć, to samo z każdym urządzeniem. I tu zaczyna się prawdziwa frajda. Te zależności mogą być definiowane w bardzo elastyczny sposób. Po pierwsze „wyłącznikiem” może być różnorodny sygnał czy zdarzenie. Może to być funkcja na wyświetlaczu DI, fizyczny wyłącznik na ścianie, przycisk Carling za pośrednictwem modułu SCI, wynik pomiaru poziomu płynu, temperatury, ciśnienia, uruchomiony alarm, stan włączenia innego obwodu. Jeden obwód może mieć wiele wyłączników. Np. wentylator w komorze silnika może być włączony ręcznie z ekraniku oraz automatycznie po osiągnięciu pewnej zadanej temperatury w komorze. Np. druga pompa zęzowa może zostać włączona, gdy pierwsza pracuje ciągle ponad trzy minuty. Można też budować logiczne bloki tworząc skomplikowane zależności. Ja np. mam zdefiniowane coś takiego: wyłącz pompę wody słodkiej w momencie, gdy zawór poboru wody przełączony jest na lewy zbiornik i poziom wody w tym zbiorniku jest bardzo niski (zdefinowałem to na 5%) lub gdy zawór jest przełączony na prawy zbiornik i poziom wody w tym zbiorniku jest bardzo niski. Równocześnie włącz alarm braku wody. To zabezpiecza pompę przed pracą na sucho i w konsekwencji szybkiemu rozwaleniu tejże.

Ale najfajniejszym bajerem są Tryby Pracy (ang. Mode of Operation).

Jak wygląda wejście załogi na współczesny jacht. Pierwsze kroki do tablicy przełączników i po kolei lodówka – klik, oświetlenie – klik, klik, klik, klik, radio – klik, pompy wody – klik, kibelki – klik. I tak dalej zależnie od wielkości jachtu i potrzeb. Gdy wypływamy to dodatkowo instrumenty – klik, echosonda – klik, AIS – klik, strumieniówka – klik, VHF – klik, chartploter – klik. A jeśli jest noc to dodatkowo światła nawigacyjne – klik. I tak w kółko trwa to klikanie przełącznikami. Gdy coś zapomnimy to jest potem „Eee lodówka nie działa włączcie ją kurde”.

W CZone można utworzyć obwody wirtualne. Do tych obwodów przypisujemy dowolną liczbę urządzeń oraz definiujemy włączniki uruchamiające dany obwód – Tryb Pracy. Wówczas jednym, kliknięciem ustawiamy wszystko co trzeba. Nie ma ryzyka, że zapomnimy coś włączyć/wyłączyć. Te tryby pracy można obsługiwać z ekraników DI, a można też je podłączyć pod przyciski, alarmy – „cokolwiek Stryjenka sobie winszuje”. Ja na Fayce mam osiem dedykowanych przycisków typu Carling. Ich funkcje to kolejno od prawej:

  • przełącznik dwupołożeniowy – włączający dwa tryby pracy: „On dock” – jacht stoi przy kei, ludzie na nim są – włączone są wszystkie urządzenia potrzebne do życia. Cała cześć nawigacyjna jest wyłączona. Drugi tryb obsługiwany tym przyciskiem to „At sea” – jacht płynie – włączone są urządzenia potrzebne do życia, dodatkowo wszystkie instrumenty nawigacyjne, chartploter, AIS itd. Wyłączone są urządzenia rozrywkowe TV, dysk sieciowy, WiFi jachtowe itp. Gdy już mówię o tym przełączniku wspomnę jeszcze o jednym Trybie Pracy – „On Dock Unattended” – to taki tryb, gdy zostawiam jacht przy kei, ale nikogo na nim nie ma. Wówczas wszystko jest wyłączone za wyjątkiem lodówki, zamrażarki i alarmu. Ten tryb włączam z ekraniku. A dla dociekliwych informacja – pompy zęzowej są podłączone poza systemem CZone – bezpośrednio do akumulatorów przez YID (Jachtowe Diody Idealne).

Potem są trzy przełączniki odpowiadające za Tryby nocne…

  • „On Sails” – gdy jacht płynie w nocy na żaglach. Po kliknięciu włączany jest zestaw świateł nawigacyjnych stosowny do nazwy Trybu.
  • „On Motor” – jak wyżej, ale żegluga na silniku.
  • „At Anchor” – tryb gasi światła nawigacyjne a zapala światło kotwiczne.
  • przełącznik włączający oświetlenie pokładu (tzw. podsalingowe) – ważny, bo gdy w nocy szybko coś trzeba zrobić na pokładzie, ten przycisk musi być pod ręką.
  • przełącznik uruchamiające światło stroboskopowe. Oczywiście wiem, że jachty nie mogą używać świateł stroboskopowych. Ale przepisy mówią też, że w przypadku zagrożenia kolizją należy wykonać wszystko co możliwe, by tej kolizji uniknąć. I nikt mnie nie ukarze, gdy w sytuacji zagrożenia we mgle, włączę na chwilę stroboskop i być może tym sposobem przyciągnę czyjąś uwagę.
  • przełącznik uruchamiające syrenę jachtową – ten jeden ma czerwoną nakładkę by łatwo było go znaleźć.
  • przełącznik włączający albo kabestan elektryczny albo windę kotwiczną do pary ze strumieniówką albo nic. Wystarczył jeden przełącznik, bo doszedłem do wniosku, że nie używa się równocześnie kabestanu elektrycznego i pary strumieniówka/winda.

Opis jest dużo bardziej skomplikowany niż to działa w rzeczywistości. A działa mniej więcej tak.

  • Przejeżdżamy na jacht – klikam guzik „On Dock” – i to wszystko 🙂
  • Wypływam w morze – klikam „At Sea”.
  • Zapada zmierzch – klikam „On Sails”.
  • Zacumowałem w marinie – znowu klikam „On Dock”.
  • Gdy wyjeżdżam z mariny do domu wchodzę w DI wybieram tryb „On Dock – Unatended”.

Moim zdaniem ciężko wymyślić coś prostszego.

Cała moja tablica sterująca elektryką jachtową ma wielkość iPada i to w dodatku mini 😉

W momencie, gdy piszę te słowa system działa już od miesiąca – jesteśmy na rejsie po zachodnim Bałtyku. Troszkę go jeszcze dostrajam, dogrywam, uzupełniam, definiuję alarmy, czujniki. Czeka mnie jeszcze precyzyjne zestrojenie pomiarów wody i paliwa w zbiornikach – system ma funkcję definiowane tego na żywo – zaczynamy od pustego zbiornika i kolejno nalewamy odmierzone ilości np co 25 litrów i wpisujemy te punkty do CZone. System sobie tworzy krzywą pojemności. To sprawia, że nawet dla zbiorników o dziwnych kształtach CZone precyzyjnie podaje ilość płynu w zbiorniku.

Dodatkowo chcę też zdefiniować cały system zabezpieczeń akumulatorów. CZone na bieżąco dokonuje pomiarów ilości energii która została z akumulatorów pobrana i która została do nich dostarczona. W ten sposób w każdej chwili system ma świadomość ilości energii zgromadzonej w poszczególnych bankach akumulatorów. Można zdefiniować poziomy bezpieczeństwa przy których system ma „zrzucać” dane rodzaje obciążenia – czytaj wyłączać poszczególne mniej ważne odbiorniki. To zabezpieczenie może być zdefiniowane wielopoziomowo. Np.:

  • 75% energii w banku DBB – koniec z telewizją i WiFi,
  • 60% wyłączamy ogrzewanie, ładowarki telefonów,
  • 50% koniec z prysznicem, zmywaniem naczyń, bieżącą wodą, wyłączamy kuchnię i piekarnik,
  • 40% lodówkę i resztę urządzań za wyjątkiem oświetlenia, bo dalsze rozładowywanie akumulatorów może je uszkodzić,
  • 30% wyłączamy wszystko, bo potem już nie będzie co ładować…

Takie zabezpieczenia można definiować  dla każdego banku oddzielnie.

Do tego ekranik DI elegancko prezentuje wszystkie wyniki pomiarów – pokazuje ilości płynów w zbiornikach. Pokazywane są zarówno procenty jak i litry. Do każdego zbiornika można przypisać wielopoziomowe alarmy. System DI pokazuje stan naładowania akumulatorów, bieżące wartości napięć i prądów – czy akumulatory są rozładowywane czy ładowane. Pokazuje na ile czasu wystarczy energii przy bieżącym zużyciu. DI pokazuje też obecności i wartości napięć AC (230V) z różnych źródeł (Keja, Generator, Inwerter).

Jak na razie jestem tego systemu bardzo zadowolony. Wiesia też chwaliła. Koledzy żeglarze podobnie. Wszystkich zachwyca prostota korzystania. A to wszystko dzięki Trybom Pracy.

Katalog CZone znajdziecie tutaj: CZone

CZone podobnie jak inne produkty BEP Marine, czy cokolwiek z grupy Marinco, dystrybuuje znana Gdańska firma Eljacht. Pan Tomasz Jankowski doskonale zna i rozumie niuanse CZone, więc gdybyście mieli jakieś pytania lub chcieli zainstalować CZone – śmiało wskakujcie na http://www.eljacht.pl.

Lub od razu do Pana Tomasza – maila mogę podać na priv.

Za kilka dni opublikuję wpis o całej elektryce na Fayce, przygotowałem też info stoczniowe:  co nowego jest zrobione na Fayce. Na tapecie jest opis tegorocznego długiego rejsu po zachodnim Bałtyku oraz zaległe rejsy z ubiegłego roku.

Więc …. Stay tuned…

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 3 komentarze

Listy od M…

Poznani w Górkach żeglarze Małgosia i Michał z jachtu Aton V wyruszyli w podróż. Z Górek do Chorwacji, drogą przez kanały Holandii, Niemiec i Francji.

Sama taka podróż to bardzo interesująca wyprawa, a tu smaczku dodają jeszcze dwie rzeczy.

Po pierwsze – jacht został w większości zbudowany samodzielnie przez Michała. Parę lat temu Michał i Małgosia kupili niedokończoną jednostkę, Michał wrzucił do środka przysłowiową wiązkę granatów i zbudował wszystko od nowa, korzystając z samej skorupy. Jacht jest fajny ma zdaje się około jedenastu metrów. Na ich dwoje jest w sam raz. Oczywiście mogą na nim spać komfortowo cztery osoby, a z użyciem mesy nawet sześć. Małgosia i Michał są już szczęśliwymi emerytami i pragną spędzać jak sami mówią „na ciepłym” większość sezonu – najlepiej tak od kwietnia do listopada 😉

Drugi smaczek to talent Małgosi do pisana. Jej SMS’ki to malutkie wiersze i zachwyciły mnie od pierwszego przeczytania. Osobiście nie znam nikogo innego, kto tak pięknie umiał by pisać o morzu i podróży. Na razie z różnych względów organizacyjnych dopłynęli tylko do Holandii, ale od wiosny będą kontynuować swoją wyprawę. Dręczyłem Małgosię, by pisała jak najwięcej. Namawiałem też do publikacji. Uważam, że warto ludziom pokazać takie piękne słowa. I w końcu Małgosia pozwoliła mi opublikować te SMS’ki. Zebrałem je wszystkie i umieszczam poniżej w porządku chronologicznym. Gdzieniegdzie są moje wtrącenia i mikrokomentarze. Ale mam nadzieję, że nie popsuje to Wam przyjemności czytania.

No i obiecuję męczyć Małgosię o kontynuację….

2015/07/12 12:19:04PM
Sławku, odpłynęliśmy, ale Hel – piekło jest zawsze z nami
Pozdrawiam Cię serdecznie. Małgosia i Aton

2015/07/12 08:08:42PM
Sławku, jesteśmy u Władka, trochę nas przetrzepało, ten łagodny wiatr na początku był tylko żartem. Teraz relaksujemy się po obiedzie, którego oprawa musiała być skromniejsza, bo połowa zastawy wystrzeliła z szafki i było wielkie sprzątanie. Po studiach bawiłam się trochę w dziennikarstwo pisząc w gazetach, ale dzieci itd …
Całuję M.

2015/07/14 11:02:23PM
Sławku, od Władka dopłynęliśmy do Łeby. Piękne wybrzeża mijaliśmy pomału, ale w jachcie cały czas urywająca się winda. Krótka, wysoka fala wynosiła nas do góry, przyjemność spadania wątpliwa. Pies w stanie paniki, cały czas na walerianie. Dzisiaj okazało się, że silnik prawie uwolnił się z wszelkich mocowań i też by orbitował. Trzeba  go było pozbawić tej nagłej potrzeby wolności. Zostajemy w Łebie do środy. Pewno wyruszamy na noc, gdy wiatr ucichnie.
Całusy M+M.

2015/07/15 08:08:31AM
Małgosiu, nieustająco trzymam kciuki. Mam nadzieję, że chłopaki okiełznali wolnościowe pragnienia silnika. A co z windą? Mówisz o windzie kotwicznej? Jakieś śruby puściły? Ale w sumie takie detale muszą się dotrzeć i dopasować. To normalne na nowym jachcie. Trzymajcie się dzielnie. No i nie uzależnijcie Tutusia 😉
Buziaczki. Sławek

2015/07/12 10:23:45PM
Teraz dzieci już dorosłe, więc możesz spokojnie wrócić do pisana i parę osób będzie miało frajdę. To co robicie z Michałem jest wyjątkowe i może być niezwykłą inspiracją dla wielu osób. A już po SMS’kach widać, że masz lekkość pióra… Dobrej nocy.
Buziaki Sławek

2015/07/17 12:44:12PM
Sławku, drobne nieporozumienie, na szczęście to nie winda kotwiczna się urywała, ale my w jachcie spadając, ale jak mówią aroganci żeglarze, żeglować jest konieczne, lecz żyć nie jest koniecznie. Plan, aby wypłynąć w środę,  wieczorem  był nierealny. Poszliśmy obejrzeć morze z główek Portu – wiała co najmniej siódemka, fale przelewały się przez falochrony. Jedna mnie wykąpała – niezwykłe wrażenie siły morza. Na plaży burza piaskowa jak na pustyni. Rano wypływając z główek portu uderzyliśmy kilem w podwodną zaspę piasku. Wiatr zachodni – 27 węzłów, żagle i silnik na zmianę. Nie było łatwo, ale łódka idzie wspaniale i trzeba iść za marzeniem… Wieczorem byliśmy w Ustce.
Całujemy M+M

2015/07/17 17:09:32PM
No i utknęliśmy w Ustce. Urwała się poduszka pod silnikiem. Chłopcy próbują coś załatwić w Internecie, ale na razie wygląda to ponuro. Odległe terminy dostawy, rozmiar nie ten itd. M

2015/07/17 05:42:54PM
A może twój ruchliwy umysł coś wymyśli? Najnowsza informacja – tzw. Lubecki każe nam czekać do czwartku na dostawę. Może jutro przesuniemy się do Darłowa.
M+M

2015/07/19 06:47:38PM
Małgosiu, czekam na kolejne SMS’ki. Nie można tak brzydko postępować, że się najpierw człowieka rozsmakuje, a potem skąpi…

2015/07/21 09:58:32PM
Mójtelefon jest nieustannie w robocie, chłopcy wciąż grzebią w Internecie. Odejdziemy od przymusu pilnej dokumentacji wydarzeń, bo wydarzenia wymykają się nam spod kontroli. Ustka to już wspomnienie brudnego portu,który jest skrzyżowaniem portu rybackiego z upadłą stocznią.Te pozornie martwe ruiny już od rana robią sporo hałasu. Spokojne, bezwietrzne morze doprowadziło nas do Darłowa. Nagle, jeszcze przed zwodzonym mostem zatrzymała nas straż morska i Michał został zaproszony do wielkiej lodzi pontonowej, gdzie poddano jego i dokumenty gruntownej kontroli, łącznie z dmuchaniem w balonik. Dziwne miasto, dziwni ludzie, wirujące jak karuzela tłumy, przejrzysty błękit nieba, szarość morza, fortepian na plaży przed knajpą grający raktajmy.. .
Dobrej nocy.M+M

2015/07/22 07:18:28AM
Ale Świnoujście już za rogiem. Naprawicie co trzeba i będzie z górki.
Całuski S.

2015/07/22 07:30:20PM
W Dziwnowie było dziwnie, w informacji wypasiona marina, w realu postój dla mazurskich łódek i kajaków. Podobno można stanąć w z Kamieniu Pomorskim, ale 5 mil dalej i wiemy to dopiero dzisiaj. Nocowaliśmy w porcie rybackim przytuleni do kutra, ani wody, ani prądu. Od rana trwa praca przy sieciach i rybach, towarzyszy temu właściwy aromat. Stare poniemieckie zabudowania w opłakanym stanie, przeistaczają się w ruinę. 10 rano wypływamy. Wiatr S-W 7 knt. bajdewind, prędkość łódki 5knt.  Widać już Świnoujście i niemieckie domki na brzegu.
M+M

2015/07/22 07:59:28PM
Mala korekta. Ten szkwał w rejsie do Dziwnowa to było 38 knt. Łódka przyjęła go wspaniale i pod pełnymi żaglami.Teraz stoimy w Świnoujściu w dużej marnie, która powstała na fundamentach dawnej radzieckiej bazy wojskowej . Michał właśnie jedzie promem odebrać poduszki pod silnik.
Całujemy M+M

2015/07/25 11:56:22AM
Sławku, list pisany wczoraj w nocy nie chciał odlecieć – za długi.W piątek nie należy wypływać, ale dzis żegnamy Świnoujście. Dawne kościoły przyjęły nowych wiernych, a domy nowych mieszkańców, życie nie znosi próżni. Płyniemy Kanałem Piastowskim mijajac nabrzeża mocno spustoszone przez kormorany. Później Zalew Szczeciński, przypomina nam Śniardwy, duże to i płytkie, ale wieje rozkoszna połówka do pełnego. Zatrzymuje nas wysoki most zwodzony. Godzina otwarcia niepewna

2015/07/25 12:12:17PM
Otwiera sie nagle na 15 min. Wyrywamy kotwicę i pędzimy na drugą stronę. Dalej prowadzi nas wąski farwater, na szczęście dobrze oznakowany – dookoła płycizny. Płyniemy za grupką jachtów. Już o zmroku docieramy do małej przystani Rankowitz. Teraz moglibyśmy płynąć od gwiazdy do gwiazdy…
M+M

2015/07/25 12:37:15PM
Zazdroszczę Wam. A ja walczę z kablami. Już zapominam jak to jest żeglować 🙁

2015/07/26 11:41:51PM
Od wczoraj stoimy w marnie Köslin, bo wściekły niż szarpie morzem. Od miasta Wolgadt głębokość była już bezpieczna i żegluga piękna 7 i 8 knt. prędkość łódki. Wciąż zatrzymują nas jakieś zwodzone mosty, skrzydlate mosty, pełne jaskółek. Rozgniewane chmury jaskółek szukające swojego gniazda. Mają ten sam problem co my z ruchomym gniazdem, ale gniazdo jest wciąż z nami.
M+M

2015/07/29 08:53:39PM
W poniedziałek z trudem wciskamy się do mariny w mieście Stralsund. Chyba wszystkie jachty z morza i rozlewisk uciekły tu przed zimnem i wiatrem. Ale to chyba ostatni taki duży port przed wyjściem na morze. Ozdobą miasta jest stary żaglowiec Gorch Fock, zagrabiony przez Sowietów – wrócił z imieniem Towariszcz.
M

2015/07/29 10:27:22PM
Małgosiu, ośmieliłem się pokazać kilka twoich SMS’ków paru osobom – najbliższym – żonie, córce, Darkowi – poznałaś go, gdy pomagał mi skrobać dno. Reakcja zawsze taka sama. „Wow jakie piękne wiersze, masz więcej, daj przeczytać. I powiedz jej, że konieczne musi kontynuować …” Sama widzisz. Świat czeka

2015/07/30 11:20:46PM
Sławku, dziękuję tobie i twoim bliskim za przychylnie recenzje, może dawno mogłabym nawiązać kontakt z resztą świata, ale pętają mnie dawne lęki i obsesje. We wtorek wpłynęliśmy na wody dużego rezerwatu  przyrody,mnóstwo ptactwa, kolorowe meduzy w czarnej wodzie. Niespodziewanie  jacht uniósł się do góry i zatrzymał. Dzikie gęsi otoczyły nas magicznym kręgiem. Jacht łagodnie zsunął się z mielizny, ale głusi na wskazówkę płynęliśmy dalej…
M

2015/07/31 11:10:24PM
Po nierównej walce z morzem, fala 3,4 m wróciliśmy do portu, który wskazały nam ptaki. Za nami trzy dni wiatru. Nieba, które zstąpiło na ziemię deszczem i wciąż było z nami. Do mariny przybywały kolejne jachty, odtrącone przez morze. Dzisiaj pełnia, niebo znów jest z nami, ale inaczej. Jutro wyruszamy. 70 mil do…
M

2015/08/02 12:53:46AM
Słonecznym, zimnym rankiem 10 stopni pożegnaliśmy gościnne Bankroft. Morze leniwe, pulsujące ciałami meduz. Nagle ospałe fale przecinają dwie czarne torpedy – to morświny, ale zaraz nurkują nie nawiązując kontaktu. Wiatr wschodni, dotąd nieobecny pojawił się wreszcie  na całe 75 mil szczęścia, aż do wyspy Forman.
M

2015/08/04 01:32:08PM
W niedziele żegluga słaba zamglone, leniwe powietrze, znowu pojawił się samotny morświn. Fiord Kiloński wita nas monumentalnym pomnikiem Kriegs Marine w Laboe. Obelisk i rotunda z nazwami okrętów i statków z 1-szej i 2-giej wojny światowej u jego podnóża oryginalny UBoot N4995. Wieczorem wreszcie Kiel, duża marina, wstrząsana ruchem potężnych promów. Rano w poniedziałek próbujemy dostać się do kanału, ale okazuje się, że to kanał. Tylko jedna śluza działa. Czekamy 6 godz.

2015/08/04 02:09:03PM
Wreszcie zaświeciło zielone oko i zaraz białe pulsujące. Dziesiątki jachtów wciskają się do śluzy za statkami.Przytuleni do polskiego tankowca odpadamy w dół. Marynarz wita nas entuzjastycznie mówi: wy chcecie pływać,my już nie. Wieczorem przekraczamy jakąś tajemna granicę czasu i przestrzeni – otwiera się przed nami rozlewisko jak na mazurach. Szuwary, dzikie ptactwo, kapitanowa portu wita nas jak rodzinę.

2015/08/04 02:21:10PM
Zaraz jest stołeczek do wyjścia z lodki, miska dla pieska i zimne piwo. Łazienki jak w domu, woda, prąd, a wszystko za 12EUR no i ta serdeczność, która nie ma ceny.
M

2015/08/04 02:24:45PM
Jak to? Małgosiu! Toć to Niemce wraże są!

2015/08/05 05:57:19AM
A tak na poważnie. Znam paru Niemców i są to niezwykle sympatyczni ludzie. Zupełnie inaczej niż mówi stereotyp…

2015/08/06 12:52:43AM
Sławku, wciąż spotykamy pomocnych, zawsze uśmiechniętych Niemców. To już chyba inni ludzie.Ale  do rzeczy: wczoraj uciekając przed promami biegającymi od brzegu do brzegu, statkami dybiącymi na naszą zgubę dotarliśmy do śluzy Prizbiten. Tym razem jedziemy do góry. Kanał Kiloński wyrzucił nas ostatecznie na morze Północne. Unoszeni silnym prądem pływowym z prędkością 10 knt. Wpadamy na noc do Cuxhaven, rano lecimy do Helgoland.Prowadzi nas srebrna foka i wiatr.
M

2015/08/06 07:33:22PM
Helgoland – dziwna wyspa jakby pęknięta na pół, ukryta w wysokich falach. Na prawo łagodna plaża, na lewo fort wojskowy po przejściach, postrzelane mury i umocnienia. Po II wojnie światowej alianci wysadzili ją w powietrze. Będziemy próbowali dotrzeć do Norderney. Łagodny wiatr unosi nas z prędkością 6 knt, później prawie zanika. Michał pozwala mi wejść do wody, naprawić log i sprawdzić śrubę. Wreszcie jestem w morzu Północnym i to razem z delfinem, który właśnie się pojawia.
M

2015/08/06 07:43:38PM
Pięknie, zazdroszczę Wam. I tęsknię za Wami. Krótko się znamy, ale już zdążyłem Was polubić. Twoje SMS’ki łagodzą nieco rozstanie…

2015/08/07 11:12:50AM
Po nocy spędzonej przy wciąż bardziej i bardziej stromym nabrzeżu, szybki odpływ wypłynął nas z portu, płyniemy do Borkum – ostatni port po niemieckiej stronie. Bezwietrzna, senna nuda, chłodno, ale chmury zaczynają uwalniać słońce. Pod nami liczne wraki… Slawku, a z moimi  listami, rób co zechcesz, dajemy ci pełne prawa wydawnicze na temat naszej podróży. Nie wiem tylko, jak daleko uda się dopłynąć, bo czasu coraz mniej.
M

2015/08/09 02:25:24PM
Sławku, dla nas stałeś się też kimś bardzo ważnym. Mam nadzieje, że kiedyś razem popływamy w czymś słonym i błękitnym. Dzisiaj opuściliśmy Borkum, które chciało nas wciągnąć w bagno. Lodki stały  na brzuchatych wyspach z mulu, wisząc na linach. Morze pojawia się  tu i znika lekkomyślnie odsłaniając swoje bezwstydnie tajemnice… i tylko ptaki pozornie bez powodu i od niechcenia spacerują tam, gdzie dawniej pływały.
M+M

2015/08/10 08:42:08PM
Rozumiem, że u Was też chłód nie jest zbyt dokuczliwy?

2015/08/11 06:08:19PM
Sławku, możemy porozmawiać o pogodzie – mamy Mazury po holendersku 17-20°, nocą chłodniej.Z pływaniem w wodzie słabo, dookoła bagna, można wziąć kąpiel błotną. Wczoraj nocowaliśmy na wyspie Oost Vieland. W marine ciasno, jeden przy drugim wielkie, stuletnie żaglowce, jakby żywcem wyjęte z holenderskich sztychów. Dzisiaj  marina Makkum – cicha, zadbana kwiatki i rabatki, w łazienkach tropikalna oranżeria. Próżno tu szukać delfinów, fok i morsów morza Północnego… nuda.

2015/08/11 06:16:27PM
Nuda Panie nuda jak w polskim filmie 😉

2015/08/18 07:19:48PM
Sławku, nie pisałam do Ciebie, bo nie wiedziałam jak Ci powiedzieć, że nasza przygoda się kończy. Już tydzień temu wiatraki obracające się w tanecznym korowodzie zaprowadziły nas do tej przystani. Siedzę w żalu po uszy, bo wracamy. Michał nie chce ryzykować dalszej podróży, ma informację, że na śluzach czeka się po parę dni, bo to sierpień. Sprawy rodzinne naglą. Jest to duża marina Stavoren przy  tzw. morzu wewnętrznym – płytkie bajoro Ijsselmee. Leje 2 dni, temperatura 14° Całujemy

2015/09/01 08:52:52PM
Małgosiu, a co u Was? My po tygodniu włóczenia się po urokliwych porcikach Bornholmu i Christiansø pożegnaliśmy Córkę, Zięcia i Wnuka wyprawiając ich promem do Kołobrzegu. Sami obraliśmy kurs na Szwecję. Wczoraj wieczorem dopłynęliśmy do Ystad. Podróż była cudna z wiaterkiem i słoneczkiem. Dzisiaj gorzej – pod wiatr i pod falę. Stoimy w marinie w okolicach Trelleborgu. Jak wejdziesz na fayka.pl to na górze jest przycisk „Gdzie teraz jest Fayka” kliknij to Ci nas wyświetli… Całuski dla Ciebie i Michała

2015/09/03 11:21:55PM
Sławku, delektuję się twoim SMS’kiem, bo w nim jest  morze, wydycha-te jego zapach – te wspaniale zmartwienia i radości, a tu proza życia naziemnego: chore ze starości mamy, wrzeszczące wnuki, kieszenie ogórków, które chyba nie chcą być w tych słoikach i wcale im się nie dziwię. Świat pozornie dążący do stabilności, z tą irytująca ambicją,aby być na swoim miejscu. Na łódce są rzeczy, które same nie powinny się ruszać, zwykle trzeba im w tym pomagać…

2015/09/03 11:35:58PM
…, ale tutaj wykazują inicjatywę i nigdy nie wiadomo jaki ruch obiora, gdy są na krawędzi – wędrówkę po podłodze,czy po suficie, po lewej burcie,a może skok do wody. Ale dopóki jesteś na morzu to jesteś … M

2015/09/03 11:36:17PM
Bo łódka jest całym światem i ma tylko swoje sprawy na głowie, a reszta świata nie istnieje…
Pozdrawiam S.

2015/09/04 12:10:25PM
No tak i jeszcze w tych telefonach siedzi jakiś chochlik i przekręca słowa, gdy do ciebie piszę – miało być: „wdycham jego zapach”, czyli morza w twoim liście.., ale to wszystko, to ta „nieznośna lekkość bytu”, o której pisał Kundera. Całujemy mądrych szczęśliwców… Obiecuję, będziemy nad sobą pracować, bo przyjdzie nam zwariować… M

2015/09/04 09:52:37PM
A my już w Kopenhadze. Jutro biorę udział w regatach na jachcie mojego duńskiego kolegi Torbena…

2015/09/05 09:32:28PM
Fantastycznie, właśnie myślałam, że ten wiatr będzie dla was dobry. Ciągle jestem jedna płetwą w morzu.Czy woda jest tam tak przejrzysta jak wiatr, a ryby opowiadają o Ofelii.. Nigdy nie byłam w Kopenhadze, ale kocham Kierkegaarda i Hamleta. M

2015/09/06 04:00:22PM
Kopenhaga jest zielona, czysta, zabytkowa, nowoczesna, żywa. Tylko biednej Syrence przydała by się jakaś packa na muchy do odpędzania obłażących ją zewsząd natrętnych turystów uzbrojonych w selfiesticki…

 

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 3 komentarze

Zima upłynęła mi bardzo kreatywnie…

Doprowadzanie jednostki s/y Fayka do stanu, który można będzie określić jako gotowy trwa…

A mianowicie:

W kambuzie zamontowane są docelowe blaty z Corianu z wklejonymi zlewami, w miejscu gdzie była „rafineria” zbudowana jest duża szafka. Ściany kambuza i sufit oklejone są lakierowaną sklejką Sapeli. Montowane są ozdobne ramki na oknach nadbudówki.

Ramki do bulajów sklejone, oszlifowane i pomalowane czekają na zamontowanie.

CAŁA instalacja elektryczna została zdemontowana, położone są nowe kable – już docelowe. Tych kabli wyszło sporo ponad kilometr. Każdy jest indywidualnie policzony i oznakowany z obu stron oznacznikami Partex. Łącznie mam ponad 240 różnych nazwanych kabli 😉 Jeśli dziwicie się dlaczego tak dużo, poczekajcie na opis elektryki – wszystko się wyjaśni. Zastosowałem kable silikonowe typu SiHF niemieckiej firmy HELUKABEL. Są to bardzo miękkie elastyczne kable o podwójnej izolacji, cynowanych linkach miedzianych, wytrzymałe na większość chemikaliów, olejów, wysoką temperaturę. Ich wada to dość wrażliwy na przecięcie silikon. Trzeba na to zwracać uwagę obrabiając kable, a układając unikać ostrych krawędzi. Ale tego zawsze trzeba unikać.

Zamontowałem już routery sieciowe i WiFi wraz z zasilaczem PoE oraz okablowaniem.

W łazienkach powstały szafki i blaty z umywalkami z Corianu, prysznice czekają na instalację deszczownic i armatury. Z prac szkutniczych wewnątrz jachtu zostało oklejenie trzech niewielkich ścianek ozdobną sklejką, oklejenie podłogi w stanowisku nawigacyjnym, przebudowa pokrywy komory silnika – Pan Wiesław ma fajny pomysł jak to ciekawie rozwiązać. Zobaczymy co będzie.

Trzeba jeszcze zbudować szafkę na kosz na śmieci.

Poza tym zostanie sporo kosmetyki – listwy, ćwierć wałki, ozdobniki oraz pomalowanie całości wnętrza „na gotowo”.
Na zewnątrz też sporo się dzieje. Jest gotowa suwklapa – czeka na zamontowanie. Ale to dopiero wtedy, gdy Panowie szkutnicy ogarną się z wnętrzem.

Mam nowy LazyJack… Podczas podnoszenia dźwigiem niefortunnie hak zaczepił o linkę do LazyJack i zerwał ją. Ale wyszło na dobre, bo była okazja zmienić całe olinowanie LazyJack na dyneemy. Dawid (szplajsmaster) zrobił piękną robotę i w końcu LazyJack jest taki jak należy.

Trwają prace z nierdzewkami. Są zrobione handrelingi na nadbudówce, brama rufowa jest przerabiana i usztywniana, montowane są balkoniki przy maszcie. Do tego sporo kosmetyki.

Będę relacjonował na bieżąco….

A teraz Wrócę jeszcze do zimy, która upłynęła mi bardzo kreatywnie. Zaprojektowałem, zbudowałem i uruchomiłem sporo urządzeń elektronicznych dla Fayki. Niektóre są prościutkie złożone z klocków, a niektóre całkiem zaawansowane. A więc kolejno:

  • PoE – Power Over Ethernet. Na Fayce są dwa urządzenia zasilane poprzez kabel sieciowy w standardzie PoE. Są to wzmacniacz WiFi Bullet HP2 Ubiquiti zapewniający długodystansową łączność z HotSpot’ami WiFi oraz encoder sygnału z sonaru FLS EchoPilot na standard H.264 streamingu po Ethernecie. Wszystko było by cacy, gdyby oba były na 24V – wówczas kupił bym router z PoE i miałbym z bańki. Niestety jedno urządzenie potrzebuje 24V a drugie 48V. Kupiłem więc dwie przetwornice podwyższające napięcie jedną 12->24 drugą 12->48 dorobiłem do nich płytkę drukowaną z czterema gniazdami RJ45 polutowałem wszystko, zamknąłem w pudełku z kablem zasilania i mam specjalizowany elegancki zasilacz PoE.
  • BigHead – w kokpicie na postumenci,e pod chartploterem Furuno MFD8 jest miejsce na układ sterowania sterem strumieniowym, windą kotwiczną oraz przyciskami bezpieczeństwa. Posiedziałem chwilkę i mam urządzenie oparte na dwóch mikroprocesorach jednoukładowych PIC. Jeden obsługuje przyciski od steru strumieniowego, włącza zasilanie, zapewnia automatyczne wyłączenie po pięciu minutach bezczynności, obsługuje mechanizmy bezpieczeństwa – zabezpieczenia przed przypadkowym załączeniem. Drugi obsługuje sterowanie windą kotwiczną, wyświetlaniem licznika łańcucha, zapamiętywaniem jego stanu, regulacją jasności wyświetlacza. Na panelu są też trzy przyciski pomocnicze sterujące syreną/rogiem mgłowym, włączające oświetlenie pokładu oraz światło stroboskopowe na maszcie. Całość w eleganckiej maskownicy/panelu z frezowanymi napisami.
  • TankRefill – Fayka ma dwa zbiorniki główne paliwa oraz jeden zbiornik dzienny/rozchodowy. Wszystkie urządzenia czerpią paliwo ze zbiornika rozchodowego. Są to, jak już wspominałem silnik, generator, kuchenka z piekarnikiem oraz ogrzewanie. Zbiornik rozchodowy trzeba regularnie uzupełniać w miarę potrzeb. Do tej pory robiliśmy to ręcznie włączając i wyłączając pompę transferową przyciskiem. Jest to niewygodne i mało nowoczesne. Opracowałem więc automat – oczywiście oparty o mikroprocesor PIC – tu model 12F629. Po zażądaniu napełnienia zbiornika rozchodowego, urządzenie mierzy poziom paliwa w prawym i lewym zbiorniku głównym. Następnie przełącza elektryczny zawór trójdrożny na zbiornik z większą ilością paliwa. Po czasie potrzebnym na przełączenie zaworu plus pewien margines, uruchamia pompę transferową i pompuje paliwo do czasu zajścia jednego z trzech zdarzeń: wyłączenia zewnętrznego, osiągnięcia w zbiorniku rozchodowym poziomu 95% lub upłynięcia czasu 15 minut (tyle mniej więcej potrzeba na napełnienie zbiornika rozchodowego). Zabezpiecza to na trzy sposoby przed ryzykiem przelania zbiornika rozchodowego. Oczywiście dodatkowo ze zbiornika rozchodowego zamontowałem rurkę powrotną /przelewową do prawego zbiornika głównego. Kontroler sterujący pozwala oczywiście na ręczne przełączenie zaworu oraz ręczne włączenie pompy transferowej przyciskiem „bypass”. Wówczas na wbudowanym wyświetlaczu wyświetlany jest poziom paliwa w zbiorniku rozchodowym. Dodatkowo cały ten elektroniczny/mikroprocesorowy układ jest równolegle „zbackupowany” ręczną tradycyjna pompą firmy Patay. Jak by co 😉
  • TS ConnectionBox – na Fayce jak wiecie jest siedem zbiorników. Trzy na paliwo oraz po dwa na wodę i na ścieki. Pomiary poziomów cieczy są realizowane za pomocą ultradźwiękowych czujników TS-1 firmy BEP Marine. Każdy z tych czujników wymaga podłączenia trzech kabelków: zasilania +12V, masy i wyjścia sygnału. Wszystkie te sygnały muszą być doprowadzone następnie do systemu zarządzania CZone, do sterownika tankfill oraz do dodatkowego zapasowego komputerka pomiarowego który nazwałem Multi Media Monitor. Razem ze czterdzieści kabelków do podłączenia – bez pomyłek oczywiście. Zaprojektowałem więc i zbudowałem specjalną skrzyneczkę łączącą. Wszystkie kable z czujników zbiegają się do niej. Są podłączone do opisanych listew, zaciskowych. Do skrzyneczki doprowadzone jest zasilanie, a zebrane sygnały wychodzą z niej do CZone, TankFill i MMM. Dodatkowo wbudowałem zestaw wyświetlaczy prezentujących sygnały z czujników bezpośrednio w skrzynce. Skrzynka ma przezroczystą obudowę i przycisk. Po jego naciśnięciu na wyświetlaczach można bezpośrednio odczytać poziomy cieczy w zbiornikach. To jest kolejną warstwą zabezpieczenia na wypadek jakiejś awarii.
  • SolarConnBox – cztery panele słoneczne Fayki zlokalizowane na pokładzie są połączone szeregowo-równolegle. Panele na tej samej bucie równolegle, a burty ze sobą szeregowo. Chodzi o ekspozycję do słońca i unikanie łączenia równolegle paneli o różnym stopniu oświetlenia. Na początku połączyłem je przy pomocy kostki elektrycznej, ale później zaprojektowałem i zbudowałem płytkę łączącą, na której jest też zamontowany układ pomiarowy pokazujący napięcie i prąd produkowany przez panele. Całość uzupełnia zamontowany regulator MPPT (Maximum Power Point Tracking) firmy Victron Energy.
  • GreenSourceChargerCommutator – na Fayce przewidziane są dwa źródła energii „zielonej”. Panele słoneczne i prądnica wiatrowa. Do tego są trzy banki akumulatorów. Chciałem mieć możliwość określania co ma być czym ładowane i kiedy. Zaprojektowałem więc i wykonałem system wyboru i łączenia źródła ładowania z odpowiednim bankiem. Urządzenie składa się z dwóch podzespołów. Zestawu sześciu samochodowych przekaźników dużej mocy i mikroprocesorowego sterownika. Skrzynka przekaźników będzie umieszczona blisko akumulatorów, a układ sterowania na panelu nawigacyjnym. Sterownik ma dwa tryby pracy: ręczny i automatyczny. W trybie ręcznym użytkownik przyciskiem ustala z którego źródła ma być ładowany, który akumulator. System dba o prawidłowe połączenia i wykluczenie sytuacji innych niż jeden na jeden. Przyjąłem jako zasadę, że nie możliwe jest podłączenie wielu akumulatorów do jednego źródła oraz wielu źródeł do jednego akumulatora. W trybie automatycznym system podejmuje decyzje co z czego ładować na podstawie pomiarów stopnia naładowania akumulatorów, dostępności źródeł energii (np w nocy solary nie generują zbyt dużo prądu) oraz zaprogramowanych priorytetów (np. akumulator rozruchowy jako najważniejszy, potem elektroniczny, potem hotelowy). Ale na razie sterownik obsługuje tryb ręczny i uproszczony automatyczny (bez pomiarów). Muszę najpierw sprawdzić jak to zadziała. Potem to tylko kwestia wgrania nowego programu do mikroprocesora. A to już sama przyjemność 😉
  • TS 2 Sanimarin – gdy korzystamy z toalety w domu, to w sumie mało nas obchodzi co się dzieje z naszymi produktami przemiany materii i dokąd wędrują. Chyba, że mieszkamy na wsi i mamy już napełnione szambo. Ten problem, jest niestety ciągle obecny na jachcie. Teoretycznie procedura korzystania z toalety powinna wyglądać następująco:
    – odczuwam potrzebę skorzystania z toalety
    – idę do wskaźników napełnienia zbiorników
    – włączam je – bo mogą być wygaszone
    – sprawdzam poziom
    – jeżeli zbiornik nie jest pełny – korzystam
    – jeżeli jest pełny – mam problem 😉 trzeba go najpierw opróżnić
    Gdy jednak potrzeba jest większa i bardzo pilna… cóż… możemy nie zdążyć…
    A w sumie całość sprowadza się do dbania, by opróżniać zbiornik ścieków odpowiednio wcześnie i nie doprowadzać do przepełniania. Ale ludzie już o tym pomyśleli. Moje toalety wyposażone są w odpowiedni system. Posiadają wejście sygnału „Tank full”, gdy ten sygnał pojawi się, zapala się czerwona lampeczka, przy spuszczaniu toaleta piszczy i możliwe są tylko jeszcze trzy użycia. Jest to w sumie sprytne, bo pozwala to uniknąć sytuacji, gdy po skorzystaniu z toalety zostaniemy z naszymi produktami przemiany materii w niej, bez możliwości spuszczenia do zbiornika. Oczywiście, gdy zignorujemy ostrzeżenie, problem sam nas znajdzie 😉
    Jak zawsze, wszystko byłoby cacy, gdyby nie jedno „ale”. Toaleta oczekuje sygnału „zwarcie/rozwarcie”, a czujniki ultradźwiękowe BEP Marine TS-1 dają sygnał napięciowy 0-5V. Więc zaprojektowałem i zbudowałem specjalny konwerter/adapter. Jest on mocowany na czujniku – ma zgodne z nim otwory – odczytuje sygnał z czujnika, a gdy napięcie wyjściowe wynosi 95% maksymalnego czyli 4,75V zwiera styki miniaturowego przekaźnika dając sygnał do toalety. Oczywiście technicznie jest to troszkę bardziej złożone, bo konwerter ma wbudowaną dziesięcioprocentową histerezę, by zapewnić stabilne działanie, do tego ma zabezpieczenia przed zakłóceniami itp. Skonstruowany jest w postaci płytki drukowanej z elektroniką zalaną żywicą epoksydową, więc bez obaw może być instalowany w wilgotnych miejscach. Wysokiej jakości listwy połączeniowe z tzw. klatką bardzo upraszczają podłączenie czujnika. Może wyjaśnię co to jest listwa z klatką. Typowa listwa połączeniowa jaką każdy z nas zna to jest kawałek plastiku, malutkie mosiężne rurki do których wkładamy odizolowane kabelki i śrubki, którymi je dociskamy. Te listwy mają jedną zaletę – są tanie. Ich główna wada to niszczenia kabla przez śrubkę dociskającą. Czasami zdarza się nawet odcięcie kabelków. Trochę lepsze listwy mają wewnątrz blaszkę, która oddziela śrubkę od kabla. W tych listach kabelki dość łatwo mogą się wysunąć. Ale oczywiście ludzie wymyślili coś jeszcze lepszego w temacie listew połączeniowych. Listwy z klatką. W tych listach śrubka podciąga do góry prostokątne „pudełko”, w które wkładamy wcześniej kabelki. Trochę jak winda z otwartymi drzwiami. Kable są dociskane równo, nie mają kontaktu ze śrubką, połączenie jest pewne i trwałe. W listach dokręcanych to obecnie najlepsze rozwiązanie. Oczywiście na tym się nie kończy. Dalej są listwy samozaciskowe, ze sprężyną… ale to już inna kategoria.
  • MultiFuseConBox’y – dobrą praktyką w konstruowaniu instalacji elektrycznych jest zabezpieczanie obwodów bezpiecznikami. Gdy obwodów jest sporo, pojawia się ciekawy problem. Posłużę się przykładem z Fayki. W salonie jest sześć lamp. Cztery na suficie i dwie na ścianach. Można na tablicy rozdzielczej umieścić sześć przełączników z bezpiecznikiem do każdej lampy, ale na Fayce jest trzydzieści pięć lamp, więc do samych lamp było by pół ściany wyłączników. Można zrobić tak jak robi większość stoczni i wszystkie te lampy połączyć w jeden obwód pod jednym przełącznikiem i bezpiecznikiem, ale wówczas powinien być to bezpiecznik sześć razy większy niż potrzeba i jego działanie ochronne będzie bardzo wątpliwe. A na moim jachcie problem jest znacznie bardziej widoczny, bo takich urządzeń naliczyłem siedemdziesiąt w siedmiu grupach. Więc zaprojektowałem i wykonałem skrzynki bezpiecznikowe, do których podłącza się zasilanie zbiorcze – np. „lampy”, a każdy odbiornik w skrzynce ma swój własny bezpiecznik. Ponieważ upakowanie tych bezpieczników jest znaczne – w jednej skrzynce aż 24 sztuki pomyślałem, że wyszukiwanie „spalonego” bezpiecznika na morzu w nocy przy fali może być uciążliwe. Dlatego do każdego bezpiecznika dodałem obwód elektroniczny, który mierzy stan bezpiecznika i gdy jest przepalony zapala diodę nad danym gniazdem bezpiecznikowym. Obudowa skrzynki jest hermetyczna, ale ma przezroczystą pokrywę, więc natychmiast widać czy i który bezpiecznik „wyleciał”. Wewnątrz obudowy są cztery gniazda na zapasowe bezpieczniki oraz specjalne szczypczyki do wyjmowania i wkładania bezpieczników. Zastosowałem popularne bezpieczniki samochodowe UNI. W sumie rozważałem użycie gotowych bezpieczników z diodą, ale po pierwsze są dość drogie, po drugie nie wszędzie można je kupić, po trzecie i to jest ich największą wadą jest to, że sygnalizują przepalenie bezpiecznika tylko wtedy, gdy odbiornik jest załączony. To często nie może być zapewnione. A mój układ oczywiście jest pozbawiony tych wad.
  • Main Navigation Panel – jedną z najważniejszych pozycji w instalacji elektrycznej i elektronicznej jachtu jest główny panel włączników, bezpieczników, kontrolek i urządzeń pomiarowo sygnalizacyjnych. Na Fayce dzięki oparciu systemu o komponenty CZone panel jest bardzo prosty, zawiera tylko kilkanaście elementów sterujących. Sam panel jest aluminiową frezowaną lakierowaną proszkowo blachą z wygrawerowanymi napisami, otworami pod wszystkie komponenty oraz mocowaniami samego panelu jak i jego składników. Panel zamówiłem w firmie Schaeffer AG.  Serwis jest bardzo wygodny. Pobiera się darmowy program, dziecinnie prosto projektuje swój panel. Potem klika się „zamów” i po opłaceniu za pięć dni kurier przynosi gotowy piękny panel. A na panelu mam kolejno:
    • ekran sterujący CZone – zarządzanie wszystkimi odbiornikami energii na Fayce, pomiary elektryczne sieci 230V, stan naładowania akumulatorów, stan napełnienia zbiorników itp itd.
    • główny włącznik zasilania
    • wybór źródeł ładowania akumulatorów (opisane powyżej)
    • Multi Media Monitor – zapasowy komputerek pomiarowy
    • włącznik komputera nawigacyjnego
    • przełącznik trybu AIS (cichy/nadawanie)
    • dodatkowy alarm akustyczno-wizualny
    • wskaźniki dostępności źródeł 230V keja/generator/inverter
    • gniazdo zasilania 12V zapalniczkowe
    • gniazdo zasilania 12V zaciski
    • ładowarka PowerUSB-5V
    • cztery gniazda USB z komputera nawigacyjnego
    • gniazdo RS232 z komputera nawigacyjnego
    • gniazdo RS232 z sygnałem GPS NMEA 0183
    • gniazdo USB z sygnałem GPS NMEA 0183
    • gniazdo RJ45 z wejściem do sieci Ethernet jachtowej
    • gniazdo RJ45 z wejściem do sieci Ethernet nawigacyjnej NavNET3D
    • oraz osiem dużych przycisków typu carling obsługujących tzw. profile CZone – coś jak gdyby „ulubione” a są to:
      • włącznik windy kotwicznej i steru strumieniowego / kabestanu elektrycznego
      • włącznik sygnału dźwiękowego (czerwony)
      • włącznik światła stroboskopowego na maszcie
      • włącznik oświetlenia pokładu
      • włącznik nocnego trybu stania na kotwicy
      • włącznik nocnego trybu płynięcia na silniku
      • włącznik nocnego trybu płynięcia na żaglach
      • włącznik dziennego trybu płynięcia po morzu/trybu zacumowania przy kei.

Taka konstrukcja bardzo upraszcza obsługę panelu i choć Fayka ma relatywnie dużo odbiorników – ponad sto czterdzieści – to większość i tak jest ze sobą zgrupowana – i bardzo rzadko są włączane indywidualnie. Zwykle włącza się cale zespoły. Np. oświetlenie nawigacyjne, czy „rozrywka”. A dedykowane przyciski upraszczają obsługę do jednego naciśnięcia.

W końcu opracowałem też cały gotowy projekt instalacji elektrycznej i elektronicznej Fayki. To spory temat więc poświęcę mu cały oddzielny kolejny artykuł.

Fotki tam gdzie zawsze

http://www.ciunczyk.com/slawek/Fayka/ (strona osiemdziesiąta piąta i dalej)

Zaszufladkowano do kategorii Gotowe | 2 komentarze